Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Pośpiesznie więc szedł na most i zbliżał się już do miejsca, które sobie w myśli oznaczył, gdy nagle usłyszał za sobą dzwonek, ale tak blizko, że ledwie miał czas ustąpić nieco, właśnie gdy na poręczu sparty podnosił się by skoczyć w wodę. A razem głos dobrze mu znany zawołał: — Człowiecze! Szalony! Co robisz! O. Spirydyon zakapturzony, w płaszczu, niosący na piersi ostatni pokarm konającemu, ukazał się niespodzianie oczom jego. Zawstydzony Ordyński, nie miał siły oczu podnieść, ale go poznał starzec i zastanowił się. Długo przyglądał mu się w milczeniu boleści, oburzenia i rozrzewnienia razem, aż nareszcie wybuchnął: — Tak! Tak! Zawołał, jakie życie koniec taki! Patrz do czegoś doszedł, do najszkaradniejszej zguby. Sam siebie własnem sumieniem osądziłeś godnym śmierci, sam sobie chciałeś być katem! Ale Bóg ręką bezsilnego starca cię ratuje.... czy nie widzisz w tem spotkaniu zrządzenia opatrzności?? Ordyński złamany uczuciami których doznał, dotknięty widokiem kapłana, pierwszy raz od śmierci matki padł na kolana i łzy strumieniem polały mu się z oczów. — Będziesz żył, rzekł starzec, ale nie dawnem swem życiem, co cię tu przywiodło, nowem odrodzonem, lepszem — Bóg sam chce tego! — Żyć, zawołał Ordyriski — o! Nie mogę już ojcze, nie powinienem; cięży na moich piersiach błoto przeszłości, grzechy i spodlenie — nie mam już tchu na życie, nie czuję sił w sobie, pozwól mi umrzeć! — Nie, powtórzył kapłan silnie ujmując go za rękę, pójdziesz ze mną do łoża konającego, przypatrzysz się śmierci w całej jej okropności, a stanąwszy u progu, powrócisz do nowego żywota. To mówiąc, ojciec Spirydyon pociągnął go za sobą, w milczeniu przeszli na Pragę, a tu po nad Wisłą uliczką wązką udali się do małego dworku drwala — w okienku świeciło im się zdaleka. Cicho było dokoła, cicho w wązkiej sionce, gdzie księdza spotkał stary już szpakowaty męż- czyzna, klękając przed Zbawicielem którego wnosił do domu. — Mój ojcze, rzekł całując jego rękę, darujcie mi żem was z tak daleka i pod tę porę wezwał, ale to bieda mnie się uczepiła! Dni kilka temu włóczyło się tu jakieś biedaczysko, czy opętany czy z zawróconą głową, nie wiem; jakoś mnie litość nad nim wzięła, żem mu dał przytulisko, a tu mu się jak na raz i na śmierć zebrało. Jeszcze by to nic, ale to jakiś nieszczęśliwy co tak ciężko kona, a takie wygaduje rzeczy że włosy na głowie powstają. Strach mnie wziął żeby pod moim dachem bez Pana Boga nie skończył, a tu inny ksiądz jak wy, rady mu nie da! To mówiąc drwal otworzył drzwi alkierzyka i z izdebki przedstawił się im widok straszliwy i przejmujący. Na garści słomy w kącie, przy świetle kaganka dogorywającego na półce, leżał człowiek nie stary, ale okropnie wyniszczony. Głowa jego była całkiem z włosów obnażona, twarz także z nich opadła, policzki miał strasznie wychudłe, usta sine i spienione, oczy obłąkane i dzikie. Podczaszyc poznał w nim szalonego męża pięknej Julii. Na widok księdza porwał się ten kościotrup żółty, zdawał mozolnie zgromadzać myśli, wlepiał w niego oczy szklanne, usta otworzył bezzębne, piersi u- derzył pięścią ścisnioną i poczęte przekleństwo skonało na wargach. — Niech będzie pochwalony! Rzekł poważnie kapłan — przestępując próg izby. Kozłowski popatrzał i nic nie odpowiedział. — Ksiądz! Ksiądz! Począł szeptać po cichu, to może poczciwy człowiek, zresztą wszyscy szelmy, a najgorsi panowie... ale ksiądz toby powinien być poczciwy?? He?? Podczaszyc na widok tego obłąkania, męczarni i przekleństwa na ustach konającego, uczuł krew ścinającą się w żyłach bo część ich spadała na niego, bo i on należał do liczby ludzi co temu nieszczęśliwemu skarb jego wydarli i zbezcześcili. O. Spirydyon popatrzał, począł się nad nim modlić, nareszcie przeżegnał obłąkanego, a siłą krzyża tego jakby cudem uspokoił się nieszczęśliwy, głowę pochylił na piersi, oczy przymknął, zdawało mu się że na chwilę usnął i przebudził zaraz oprzytomniony; oczy jego jaśniej teraz patrzały, wzrok chodził rozważnie po przybyłych, ukląkł, złożył ręce, począł płakać rzewnie, i modlić się. Łzy jakby długo wstrzymywane puściły się teraz z otwartych źrenic strumieniem wezbranym. Podczaszyc świadek tego cudu dokonanego modlitwą, uczuł świętość człowieka co umiał go uprosić u Boga, i cofnął się z uszanowaniem, bo ujrzał o- czyma swemi to, w co nie wierzył nigdy — dotknął się cudu, widocznie objawiła mu się siła Boża. Kozłowski przestał być obłąkanym, był nieszczęśliwym tylko, który po długim śnie szaleństwa budzi się z całą pamięcią przeszłości. Przyszedł do nóg kapłana o spowiedź i przebaczenie grzechów go prosząc