Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wszystko poszło w niepamięć, gdy Donna zrobiła nam "wesołe dania" z cheeseburgerami podawanymi w dużych, papierowych samolotach, na których wypisała nasze imiona. Każdy z nas dostał nawet swój ulubiony napój oraz pudding. Ale na tym nie koniec primaaprilisowych dowcipów. Wieczorem pracowaliśmy z Mikiem w sklepie, kiedy nagle zostaliśmy wzięci na muszkę sikawki przez dwu zamaskowanych napastników, bardzo przypominających Donnę i Lizę. Rzucili mi kawałek papieru ze słowami: "Dawajcie gorzałę, albo będziemy strzelać. Daliśmy im butelki rumu Crown Royal i Capitan Morgan, ale i tak nas oblały! Dobrze, że zima trwała tylko siedem miesięcy, bo inaczej mogło by nam za braknąć pomysłów. Przez kilka dni temperatura podniosła się na tyle, że Duży John zabrał mnie na przejażdżkę skuterem śnieżnym po płaskowyżu. Nad polarnym plateau było nie mal zupełnie ciemno i niebo iskrzyło się od gwiazd. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam Krzyż Południa, konstelację w kształcie latawca, która prowadziła żeglarzy na południowych oceanach. Pojechaliśmy daleko w głąb mrocznej równiny i z od dali spojrzeliśmy na światła migoczące wokół Kopuły. Byłam niezwykle szczęśliwa, że znowu znalazłam się na dworze. Dopiero kiedy człowiek poczuje przenikliwy chłód zimy, potrafi docenić znaczenie ciepła. Przypomniały mi się czasy spędzone w Ohio, gdzie człowiek przez całą jesień przygotowuje się do zimy, po czym następuje atak straszliwego zimna. Dopiero wtedy może z prawdziwą przy jemnością zwinąć się w kłębek przy ogniu, owinięty w koc, żeby poczytać dobrą, długą książkę. Uwielbiam wchodzić do ciepłego łóżka z zimnego pokoju albo czuć, jak plecy mi marzną, a twarz płonie od ognia na kominku. Te kontrasty bardzo przypominały nasze życie na biegunie. Podróżowaliśmy z mrocznej, zamrożonej lodowej pustyni do naszej przyjaznej gromady, na spotkanie ludzkiego ciepła, śmiechu i światła żarówek. Z pewnej odległości nasze miasteczko przypominało stację kosmiczną z filmów science fiction. Stanowiło oazę podtrzymującą ludzkie życie i kulturę we wrogim, nie nadającym się do zamieszkania świecie. Wydawało się wręcz nierealne, gdy tak migotało na ciemnym horyzoncie. A równocześnie wewnątrz sprawiała równie nierealne wrażenie, jak z zewnątrz. Przypomniała mi się scena z filmu Wojny gwiezdne, w której uciekający przed wrogami Lukę Skywalker po przejściu przez pustynię wchodzi do baru pełnego dziwnych stworów. Klienci knajpy właściwie do złudzenia przypominają bywalców jakiegoś saloonu na Dzikim Zachodzie, tyle tylko że niektórzy są pokryci gadzią łuską i mają oczy na długich szypułkach. Pod wieloma względami nasza stacja na biegunie południowym stanowiła swoistą karykaturę Ameryki. Oto mała kolonia wierna tradycjom odległej ojczyzny - tyle że nie do końca. Zupełnie jakbyśmy, pamiętając o swoich korzeniach, potrafili odtworzyć tę kulturę, zapominając jednak o jej niektórych elementach. W końcu nie wiedzieliśmy już, co było amerykańskie, a co pochodziło z bieguna. Mieliśmy nasze własne zwyczaje i zasady współżycia społecznego, i stopniowo tworzyliśmy nawet własny język. Nasz nowy słownik stanowił bogatą mieszankę slangu brytyjskiego i amerykań skiego, wzbogaconą o nasze własne wynalazki językowe. Moje ulubione słowo zrodzone na biegunie wywodziło się z historii opowiadanej przez Andyego. Jego przyjaciel mieszkający na Alasce miał dużego psa husky o imieniu BoBo, którego pewnego razu zostawił na przechowanie na tydzień u znajomej doktor weterynarii. Mąż tej kobiety upolował właśnie karibu i powiesił martwe zwierzę w garażu. Lekarka niechcący zamknęła na cały dzień BoBo w garażu. Kiedy wróciła, okazało się, że znikła połowa karibu, a BoBo leży półprzytomny na podłodze, ciężko dysząc, z wywalonym jęzorem i jedną nogą sztywną. Usiłowała zrobić psu płukanie żołądka, ale kawałki mięsa były za duże. W końcu, żeby uratować mu życie, musiała rozpruć nożem żołądek, z którego wyjęła ponad siedem kilo mięsa. Odkąd usłyszeliśmy tę opowieść, zamiast "obżarstwo" mówiliśmy "BoBo". Albo pytaliśmy: "Ile karibu zjadłeś? ". Niczym kosmonauci żyjący na jakiejś mrocznej planecie, praktycznie nie zwracaliśmy uwagi na upływ czasu. Oczywiście każdy dzień był inny, ale wszystkie były dokładnie takie same. Wczoraj minęło bez śladu, a jutro nie istniało. Dopóki nie zrezygnowałeś, tu była twoja praca. Dopóki się nie odwróciłeś i nie odszedłeś, tutaj byli twoi przyjaciele. Nie miało znaczenia, czy spotkasz ich jutro. Byli tutaj dziś. Po kilku miesiącach takiego życia polarniczka mogła sobie wyobrażać, że wciąż jest Amerykanką, ale w istocie należała do odrębnej społeczności, stanowiącej podzbiór amerykańskiego społeczeństwa, rządzący się własnymi wartościami