Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
I ¿adnych k³ótni, powtarzam. - Rozumiesz to, Bob? - spyta³ Salsbury. - Rozumiem. - Odzywasz siê tylko wtedy, kiedy siê do ciebie zwrócê. I nie ruszasz siê z tego krzes³a, dopóki ci nie pozwolê. - Nie ruszam siê. - Ale patrzysz. - Patrzê. - Jeremy? - Te¿ patrzê. - Na co patrzysz? - spyta³ Salsbury. - Patrzê, jak j¹ r¿niesz. Durny glina. Durny dzieciak. Stan¹³ przy zlewie, opar³ siê o obudowê. - ChodŸ tu, Emmo. Wsta³a. Podesz³a do niego. - Zdejmij szlafrok. Zdjê³a. Nosi³a ¿ó³ty stanik i ¿ó³te majteczki z trzema czerwonymi kwiatkami, wyhaftowanymi na lewym biodrze. - Zdejmij stanik. Piersi opad³y swobodnie. Pe³ne, Cudowne. - Jeremy, mia³eœ pojêcie, ¿e mama tak ³adnie wygl¹da? Ch³opiec z trudem prze³kn¹³ œlinê. - Nie. Rêce Thorpa spoczywa³y na stole. Zwin¹³ je w pieœci. - RozluŸnij siê. Bob. Podoba ci siê to. Ogromnie ci siê podoba. Nie mo¿esz siê doczekaæ, kiedy wreszcie j¹ wezmê. Piêœci Thorpa otwar³y siê. Opar³ siê o krzes³o. Dotykaj¹c jej piersi, wpatruj¹c siê w jej b³yszcz¹ce zielone oczy, Salsbury wpad³ na rozkoszny pomys³. Cudowny. Podniecaj¹cy. - Emmo, wydaje mi siê, ¿e bêdzie bardziej podniecaj¹ce, jeœli bêdziesz mi siê trochê opieraæ. Nie na powa¿nie, rozumiesz. Nie fizycznie. Tylko b³agaj mnie, ¿ebym ciê nie skrzywdzi³. I p³acz. Wpatrywa³a siê w niego. - Mog³abyœ zap³akaæ, Emmo, kiedy ciê proszê? - Tak siê bojê. - Dobrze! Znakomicie. Tobie nie kaza³em siê rozluŸniaæ, prawda? Powinnaœ siê baæ. Cholernie baæ. I s³uchaæ. Czy jesteœ doœæ wystraszona, ¿eby p³akaæ, Emmo? Zadr¿a³a. - Jesteœ bardzo uparta. Nie odezwa³a siê. - P³acz, jak ci ka¿ê. - Bob... - On ci nie pomo¿e. Œcisn¹³ jej pierœ. - Mój syn... - On patrzy. To dobrze, ¿e patrzy. Nie ssa³ ich, kiedy by³ malutki? £zy nap³ynê³y jej do oczu. - Dobra - powiedzia³. - Och. jak mi³o! Mark móg³ nieœæ klatkê z wiewiórk¹ oko³o piêtnastu, dwudziestu kroków, Potem stawia³ j¹ na ziemi i rozmasowywa³ obola³e ramiona. - Unieœ piersi. Zrobi³a, co jej kaza³. £ka³a. - Poci¹gnij za sutki. - Nie ka¿ mi tego robiæ. - No ju¿, zwierz¹tko! Z pocz¹tku, zdenerwowany tym podrzucaniem i ko³ysaniem, Buster biega³ w klatce w kó³ko i wydziera³ siê niczym ranny królik. - Skamlesz jak królik - skarci³ go Mark, przystaj¹c. Buster wydziera³ siê dalej, obojêtny na swój image. - Jak ci nie wstyd! Nie jesteœ durnym królem. Jesteœ wiewiórk¹. Przed sklepem Edisona Paul, zamykaj¹c drzwi, dojrza³ coœ b³yszcz¹cego na tylnym siedzeniu. - Co to? Rya siedzia³a jeszcze w wozie, odpina³a pasy. - Co? - Na tylnym siedzeniu. To klucz od klatki Bustera. Rya przelaz³a do ty³u. - Lepiej mu zaniosê. - Nie trzeba - powiedzia³ Paul. - Tylko go zgubi. - Nie - odpowiedzia³a. - Lepiej mu zaniosê. Bêdzie chcia³ wypuœciæ Bustera, ¿eby popisywaæ siê przed Emm¹. - A ty kto jesteœ? Kupidynek? Uœmiechnê³a siê do niego promiennie. - Rozepnij mi rozporek. - Nie chcê. - Rozepnij! Rozpiê³a. - Bawisz siê dobrze, Bob? - Tak. Rozeœmia³ siê. - Durny glina. Mark, nim doszed³ do skraju posesji Thorpa, znalaz³ lepszy sposób trzymania klatki. Nowa metoda nie wymaga³a takiego wysi³ku i nie musia³ stawaæ co kilka kroków dla odpoczynku. W koñcu Bustera tak zdenerwowa³o kiwanie siê jego aresztu, ¿e przesta³ piszczeæ. Z³apa³ siê czterema ³apkami prêtów i zawis³ na klatce, nieruchomy i cichy. Zamar³, jakby znaleŸli siê w lesie i w³aœnie dostrzeg³ drapie¿nika skradaj¹cego siê przez zaroœla. - Jedz¹ œniadanie - powiedzia³ Mark. - Wejdziemy od ty³u. - Œciœnij go. Œcisnê³a. - Gor¹cy? - Tak. - Zwierz¹tko. - Nie rób mi krzywdy. - Jest twardy? - Tak. - P³aka³a. - Pochyl siê. £kaj¹c, dr¿¹c, b³agaj¹c, ¿eby nie robi³ jej krzywdy, uczyni³a, co jej kaza³. Twarz b³yszcza³a jej od ³ez. By³a bliska histerii. Jak cudownie... Mark mija³ okno kuchenne, kiedy us³ysza³ ³kanie. Stan¹³ i zacz¹³ ws³uchiwaæ siê uwa¿nie w strzêpy s³ów, ¿a³osne proœby akcentowane d³ugimi chlipniêciami. Od razu wiedzia³, ¿e to Emma. Okno znajdowa³o siê tylko dwie stopy nad ziemi¹, kusi³o. Nie móg³ siê oprzeæ. Podszed³. Zas³ony zasuniêto, ale zosta³a w¹ska szparka. Przycisn¹³ twarz do szyby. ROZDZIA£ 10 Szesnaœcie dni wczeœniej. Œroda, 10 sierpnia 1977 O trzeciej nad ranem Salsbury do³¹czy³ do Dawsona w gabinecie na parterze w domu w Greenwich. - Czy ju¿ zaczêli? - Przed dziesiêcioma minutami - powiedzia³ Dawson. - Jak idzie? - Dok³adnie tak, jak siê spodziewaliœmy. Czterech mê¿czyzn siedzia³o na prostych, niewygodnych krzes³ach wokó³ masywnego orzechowego biurka. Wszyscy zaliczali siê do s³u¿by domowej; kamerdyner, szofer, kucharz i ogrodnik... Trzy miesi¹ce wczeœniej ca³a s³u¿ba dosta³a specyfik i zastosowano wobec niej program subliminalny. Od tej pory nie by³o ju¿ potrzeby ukrywania planu. Od czasu do czasu - jak teraz - s³u¿ba by³a bardzo po¿ytecznym narzêdziem w rêkach Dawsona. Na stole sta³y cztery aparaty telefoniczne, pod³¹czone do przekaŸnika koñcowego IF. Siedz¹cy mê¿czyŸni, korzystaj¹c z ksi¹¿ki telefonicznej Black River, telefonowali, s³uchali - czasem kilka sekund, czasem minutê - odk³adali s³uchawkê i znów telefonowali. PrzekaŸniki koñcowe - nabyte w Brukseli po 2500 dolarów - s³u¿y³y do pods³uchiwania rozmów w sypialniach w Black River. Z IF pod³¹czonym do telefonu mogli wykrêciæ ¿¹dany numer, zamiejscowy czy lokalny, bez ³¹czenia siê z central¹ i bez zapisu po³¹czenia w komputerze przedsiêbiorstwa telekomunikacyjnego. Wysy³aj¹cy elektryczne impulsy oscylator deaktywowa³ dzwonek telefonu i równoczeœnie pobudza³ mikrofon. Ludzie po drugiej stronie linii nie byli œwiadomi, ¿e s¹ kontrolowani. A czwórka s³u¿¹cych mog³a s³yszeæ wszystko, co mówiono w odleg³ym pokoju w którym sta³ telefon. Salsbury obszed³ wokó³ biurko, zatrzymuj¹c siê przy ka¿dym z nich, i z uwag¹ przys³uchiwa³ siê strzêpom rozmów. - ...koszmar. Jak ¿ywy. Nie mogê sobie przypomnieæ, co to by³o, ale wystraszy³am siê jak diabli. Popatrz, ca³a siê trzêsê. - ...tak zimno. Tobie te¿. Có¿, u diab³a? - ...chyba bêdê wymiotowaæ. - ...w porz¹dku? Mo¿e powinniœmy wezwaæ Troutinana? I znów od nowa: - ..