Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Widzi pan, kapitanie? A pan znajdzie się pewnie w Straży Królewskiej. Dostanie pan pióropusz na hełm. - Ech, gala... - Monarchista machnął fajką. - Bardzo ważna. Wszystkie te defilady i parady... - Za darmo? - Chyba... Ale za prawne to pewnie jednak trzeba płacić. - Wszyscy powariowaliście! - nie wytrzymał Vimes. - Nic o nim nie wiecie, a przecież jeszcze nawet nie wygrał! - To zwykła formalność - uspokoiła go kobieta. - Przecież ma walczyć ze smokiem ziejącym ogniem! - tłumaczył Vimes, wspominając straszliwe nozdrza. - A to tylko chłopak na koniu, na miłość bogów! Gardło stuknął go lekko w pancerz. - Nie ma pan serca, kapitanie - rzekł. - Kiedy obcy przybywa do miasta będącego na łasce smoka i wyzywa go z błyszczącym mieczem w dłoni, no cóż, jest tylko jeden możliwy wynik, prawda? To pewnie przeznaczenie. - Na łasce smoka?! - krzyknął Vimes. - Na łasce?! Ty złodziejski draniu, Gardło, przecież jeszcze wczoraj sprzedawałeś pluszowe smoki dla dzieci! - Interes to interes, kapitanie. Nie ma się o co denerwować. Wściekły i ponury Vimes wrócił do swoich ludzi. Cokolwiek by mówić o mieszkańcach Ankh-Morpork, zawsze byli ludźmi gorąco niezależnymi; dla nikogo nie rezygnowali ze swego prawa, by rabować, kraść, sprzeniewierzać i mordować jak równi równych. Zdaniem Vimesa, było to absolutnie słuszne. Nic nie różniło od siebie najbogatszego z ludzi i najnędzniejszego z żebraków - tyle że ten pierwszy miał mnóstwo pieniędzy, jedzenia, pięknych ubrań, i jeszcze zdrowie na dodatek. Ale przynajmniej nie był w niczym lepszy. Tylko bogatszy, grubszy, potężniejszy, lepiej ubrany i zdrowszy. I tak to trwało już od setek lat. - A teraz wystarczyło im powąchać gronostajowy płaszcz i wszyscy stracili rozum - mruczał do siebie. Smok powoli i czujnie krążył nad placem. Vimes wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad głowami gapiów. Rozmaite drapieżniki mają sylwetkę ofiary niemal wytrawioną w podświadomości. Możliwe, że kształt kogoś na koniu, z mieczem w ręku, wywołał ruch kilku trybów w mózgu smoka. Bestia okazywała silne, ale ostrożne zainteresowanie. Vimes wzruszył ramionami. - Nie wiedziałem nawet, że byliśmy królestwem. - Nie byliśmy od wielu stuleci - odparła lady Ramkin. - Królów wypędzono i bardzo dobrze się stało. Potrafili być okropni. - Ale pani pochodzisz z wyt... z arystokratycznej rodziny. Myślałem, że będzie pani wspierać królów. - Niektórzy byli strasznymi draniami - stwierdziła swobodnie. - Żony po całym mieście, ucinanie ludziom głów, bezsensowne woj- ny... Jedli nożem, nie całkiem ogryzione kości rzucali za siebie i tak dalej. Nie z naszej sfery, wcale. Tłum ucichł. Smok przeleciał na koniec placu i niemal znieruchomiał w powietrzu, jeśli nie liczyć powolnego ruchu skrzydeł. Vimes poczuł, jak coś drapie go w plecy, a potem nagle Errol usiadł mu na ramieniu, ściskając je tylnymi łapami. Jego krótkie skrzydła uderzały w tym samym rytmie co u większego egzemplarza. Syczał cicho. Oczy wpatrywały się nieruchomo w zawieszonego nad ziemią olbrzyma. Koń zatańczył nerwowo po bruku. Chłopiec zeskoczył z siodła, machnął mieczem i zwrócił się w stronę przeciwnika. Wygląda na pewnego siebie, pomyślał Vimes. Ale w jaki sposób umiejętność zabijania smoków daje kwalifikacje władcy? Zwłaszcza w dzisiejszych czasach? Z pewnością miecz ma bardzo błyszczący. To trzeba przyznać. *** Zbliżała się druga w nocy następnego dnia. I wszystko było w porządku, jeśli nie liczyć deszczu. Znowu zaczęło padać. Są w multiyersum miasta, wierzące, że potrafią się bawić. Takie jak Orleans albo Rio, gdzie wszystkim się wydaje, że nie tylko potrafią zepchnąć łódź na wodę, ale jeszcze podpalić port. Jednak w porównaniu z Ankh-Morpork w szalonych chwilach przypominają raczej walijską wioskę w deszczowe niedzielne popołudnie. Sztuczne ognie strzelały i rozbłyskiwały w wilgotnym powietrzu nad gęstym błotem rzeki Ankh. Na ulicach pieczono rozmaite zwierzęta hodowlane. Tancerze w podskokach przechodzili od domu do domu, często przy okazji zabierając ze sobą jakieś nie umocowane ozdoby. Widziało się przejawy pijaństwa. Ludzie, którzy w normalnych okolicznościach nawet by o tym nie myśleli, teraz krzyczeli "Hurra!". Vimes wędrował smętnie po zatłoczonych ulicach, czując się jak jedyna marynowana cebulka w sałatce owocowej. Dał swoim ludziom wolny wieczór. Wcale nie uważał się za rojalistę. Co prawda nic nie miał przeciwko królom jako takim, ale widok wymachujących flagami ankh-morporczyków dziwnie go niepokoił. W ten sposób zachowywali się tylko niemądrzy, poddani czyjejś władzy ludzie w innych krajach. Poza tym czuł obrzydzenie na samą myśl o królewskim pióropuszu na swoim hełmie. Nigdy nie lubił pióropuszy. Pióropusz tak jakby, no, zawłaszcza człowieka, ogłasza wszystkim, że właściciel nie należy już do siebie. Z pióropuszem będzie wyglądał jak papuga. Ta kropla przepełniła czarę. Zbłąkane stopy doprowadziły go z powrotem do Yardu. W końcu gdzie jeszcze mógł pójść? Mieszkanie miał ponure, a gospodyni narzekała na dziury, jakie - mimo ciągłego strofowania - wypalał w dywanie Errol. I na zapach Errola. A nie mógł przecież iść się upić do tawerny, ponieważ zobaczyłby tam sceny, które zirytowałyby go bardziej niż to, co zwykle widywał po pijanemu. W Yardzie panowała cisza i spokój, chociaż przez okno dobiegały odległe dźwięki zabawy. Errol zsunął mu się z ramienia i zaczął wyjadać węgiel z kominka. Vimes usiadł i wyciągnął nogi na biurko. Co za dzień! I co za walka! Uniki, zwody, krzyki tłumu, młody człowiek, mały i odsłonięty, smok nabierający tchu w sposób tak dobrze Vimesowi znany..