Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Dziewczyna przezornie wycofała się w sam środek grupy niewolników. To... To są... Nie miała czasu na roztrząsania. Banda dzikusów, wyjąc runęła na świeży towar, zrywając ubrania, rabując nawet te nieliczne rzeczy, jakie niewolnicy mieli przy sobie. Achaja usiłując nie zwracać niczyjej uwagi, posuwała się w stronę, której jeszcze nikt nie atakował. Napastników było mniej niż niewolników, którzy przyszli tutaj wraz z nią. W przeciwieństwie do oberwańców nie mieli jeszcze skutych nóg. A jednak nikt nie stawił zorganizowanego oporu. Zwierzęta w łachmanach, nie zważając na resztę, zaczęły gwałcić bezbronne dziewczęta, nierzadko i chłopców. Niewolnicy, którzy nie zostali jeszcze zaatakowani patrzyli trwożliwie to na okropne sceny, to na nielicznych strażników, którzy pozostali przy nich. Ci jednak, wsparci na swoich długich oszczepach albo nie reagowali, albo wręcz wskazywali oprawcom, co lepsze rzeczy, które tamci mieli im przynieść. Achaja zbliżyła się już do krańca koła, które zajmowały bezbronne ofiary. Makabryczne sceny rozgrywały się coraz bliżej. Rozejrzała się gorączkowo. Ale zamiast choćby nadziei i pomocy, zobaczyła tylko drugą grupę ludzi ze skutymi nogami, zbliżającą się z przeciwnej strony. Wyglądali zupełnie inaczej od wrzeszczącej watahy. Byli prawie nadzy, jeśli nie liczyć przepasek wokół bioder zawiązanych tak przemyślnie, że jednocześnie unosiły im lekko łańcuch pomiędzy nogami — wszyscy mieli w rękach długie kije. Achaja nie była już naiwna, wiedziała, że to nie odsiecz. Znowu rozejrzała się wokół... Jest! Zauważyła przysypany piaskiem szczątek drzewca jakiegoś oskarda. Przysunęła się doń, usiłując przybrać wygląd kogoś szczególnie zagubionego i pozbawionego woli (co zresztą przyszło jej bardzo łatwo). Nowa grupa oprawców była już bardzo blisko. Słyszała nawet poszczególne głosy, „no i widzisz... mówiłem ci, że psy nas ubiegną”. Sprężyła się w oczekiwaniu. Kiedy ktoś złapał ją za ramię, rzuciła się do tyłu, robiąc przewrót przez plecy. Chwyciła przysypane piaskiem resztki oskarda (Zaraza! Krótszy niż przedramię!) i stanęła w obronnej pozycji. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się barczystemu mężczyźnie i jakiemuś karłowi, który ledwie sięgał jej do łokcia — obaj wyraźnie mieli na nią ochotę, obaj też uśmiechali się, wyraźnie z pewnym podziwem na widok jej wyczynu. — Ty patrz Hekke — mruknął karzeł. — Ta śliczna dupa zaraz wypruje ci flaki. Ten normalnie zbudowany uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Ktoś ją uczył. Pewnie ze dworu siksa. — No! Tylko jej nie uszkodź, bracie. Hekke postąpił o krok, unosząc kij. Achaja targnęła się robiąc nowy przewrót, tym razem do przodu. Uchwyciła swoją nieporęczną broń obiema rękami i wykorzystując całą uzyskaną od mistrzów fechtunku wiedzę, zadała cios od dołu. Gdyby Hekke stał ciągle tam, gdzie był jeszcze dosłownie przed chwilą, miałby teraz drzewce wbite przez brzuch po samo gardło. On jednak stał już z tyłu, nachylał się nad dziewczyną i patrzył ciekawie. — Ty widziałeś, Krótki? — powiedział z wyraźną fascynacją. — Złożyła cios Warna i trzecią zastawę... Królewską! — Musi wysoko urodzona, małpa — karzeł dłubał w nosie. — No powiedz coś, dupko. — Żebyście sczeźli! — Achaja zerwała się na równe nogi, zasłaniając się szczątkiem oskarda. — O żesz ty... — karzeł wyjął palec z nosa. — Ten akcent. Te przydechy. — Regularna księżniczka. Bierzemy. — No! — karzeł postąpił ku niej, wchodząc w zasięg broni. — Popatrz tam, dziecko — wysunął rękę, wskazując jej okropności, które starzy niewolnicy wyczyniali z nowymi. Nie ma głupich — pomyślała Achaja. Znała takie sposoby odwracania uwagi w walce. Kiedy tamten zbliżył się jeszcze o krok zadała nowy cios, ale karzeł usunął się lekko jak baletnica, chwycił drzewce ułamanego oskarda i bez trudu wyrwał jej z dłoni. — No, no... — uspokajająco poklepał ją po tyłku. Była zbyt oszołomiona, żeby zareagować. — Nic ci nie zrobimy, póki co... Popatrz tam — znowu wskazał jej gwałty, bicie, rabunek i najohydniejsze rzeczy, jakie ciągle rozgrywały się wokół. — To tylko przedsmak. Będzie jeszcze gorzej — powiedział smutno. — Tu silny mężczyzna żyje średnio sto dni. Nie miała podstaw, żeby mu nie wierzyć. — Kobieta zdycha mniej więcej po sześćdziesięciu dniach, jeśli ma pecha. Jak ma szczęście to już po trzech, czterech dniach... w towarzystwie, hm, jakby to powiedzieć, wielu kochanków... Ale — cmoknął nagle kręcąc głową — to się nie odnosi do wszystkich. Hekke jest tu sześć lat