Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Bert docisnął gaz do dechy, a ja puści łem w ruch starego Brena nad przednią szybą, i objecha liśmy rondo, a jakże, jakby to był Picadilly Circus, a po tem zwialiśmy tą samą drogą, którąśmy przyjechali, i obe rwaliśmy tylko dwie kulki w prądnicę i wyrwało małą szczerbę w tylnej nodze naszego Herberta, co nie zrobi żadnej różnicy, jak oficer jej nie zauważy. Ale żeby ga dać, że tamtędy można przejechać! Zuzan się to nazywało, czy coś w tym rodzaju. Stary pan zamrugał oczami. — Dokąd panowie jedziecie? — Do miejscowości, co się nazywa Brest — odrzekł ka- prał. — Ja bym tam osobiście miastu takiej nazwy nie dał, ale te żabojady takie już są. Oficer mówił, żeby tam jechać, jakbyśmy się dali odciąć, i że stamtąd będzie można przewieźć ciężarówkę statkiem do kraju. — Zabierzcie nas ze sobą — powiedział Howard. Tamten spojrzał niepewnie na dzieci. — Nie wiem, co na to powiedzieć. Nie wiem, czy znajdzie się miejsce. Te dzieciaki to nie Anglicy. — Dwoje z nich jest Anglikami. Rozmawiają teraz po francusku, bo wychowali się we Francji. Minął ich kierowca z ociekającą bańką, kierując się ku szosie. — A tamtych dwoje? — To Francuzi. — Żadnych dzieciaków żabojadów nie zabieram — oznajmił kapral. — Miejsca nie mam, to jedno, a poza tym na mój rozum lepiej niech zostaną u siebie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby wygodzie panu i tym dwojgu angielskim. — Pan nie rozumie — rzekł Howard. — Tych dwoje francuskich dzieci jest pod moją opieką. Wyjaśnił kapralowi sytuację. — Nic z tego, kolego. Dla was wszystkich nie mam miejsca. — Rozumiem... — powiedział z wolna Howard. Patrzył przez chwilę z roztargnieniem na ruch płynący szosą. — Jeżeli to kwestia miejsca — rzekł wreszcie — to może weźmie pan czwórkę dzieci ze sobą do Brest? Nie zajmą dużo miejsca. Dam panu list do oficera kierującego transportem w Brest i drugi do mojego prawnika w Anglii. I mogę panu dać pieniądze na wszelkie ich potrzeby. Tamten zmarszczył brwi. — A pana tu zostawić? — Mnie się nic nie stanie. Właściwie nawet prędzej będę się posuwał bez nich. — Mówi pan, żeby wziąć tych dwoje małych żabojadów zamiast pana? O to panu chodzi? — Mnie się nic nie stanie. Znam Francję bardzo dobrze. — Nie bądź pan taki cholernie miętki. Co ja bym ro bił z czworgiem dzieciaków i tylko Bertem do pomocy? — Obrócił się na pięcie. — No, to chodź pan. Ubierz pan te dzieci, ale szybko... Nie będę czekał całą noc. A jeżeli ich przy dybię na majstrowaniu przy Herbercie, to rzetelnie wygarbuję im tyłeczki, jak tu stoję. Odszedł do ciężarówki. Howard pośpieszył na klin piasku i przywołał dzieci. — Chodźcie, ubierajcie się prędko — powiedział. — Po jedziemy ciężarówką. Ronnie stanął przed nim, nagutki. — Naprawdę? Jakiej marki? Czy mogę usiąść koło kie rowcy, proszę pana? Sheila, podobnie naga, zawtórowała: — Czy mogę też usiąść koło kierowcy? — Chodźcie, ubierajcie się — powtórzył i zwrócił się do Rosę po francusku: — Włóż pończochy, Rosę, i pomóż Pierre'owi. Musimy się bardzo śpieszyć. Zaczął ubierać dzieci najprędzej, jak mógł, ale były mokre i odzież kleiła się do nich — nie miał ręcznika. Zanim skończył, dwaj żołnierze z RAF-u wrócili do niego, nagląc do odjazdu. Wreszcie dzieci były gotowe. — Będziecie panowie mogli zabrać mój wózek? — zapytał trochę nieśmiało. — Nie możemy wziąć tego paskudztwa — odrzekł kapral. — Nie warte ani dolara. — Wiem — powiedział stary pan. — Ale gdybyśmy musieli znów iść piechotą, nie mam nic innego, do czego mógłbym wsadzić tych dwoje małych. — Niech da to na dach — wtrącił się kierowca. — Tam sobie pojedzie, kapralu. Jak nie dostaniemy benzyny, to wszyscy pójdziemy piechotą. — O rany — powiedział kapral. — To się nazywa wóz naprawczy! Choinka jakaś cholerna, nie wóz naprawczy. Dobra, dawajcie to na dach. Pognał ich ku szosie. Gigantyczna ciężarówka stała z boku jezdni, cała fala ruchu ją okrążała. Wnętrze było za- pchane maszynami. Pośrodku stała olbrzymia obrabiarka firmy Herbert. W jednym końcu stały szlifierka i tokarka, w drugim mała piła mechaniczna. Pod obrabiarkę wepchnięty był generator prądu, a nad nią — długa elektryczna tablica rozdzielcza. Niewielką resztę wolnego miejsca zajmowały plecaki obu żołnierzy. Howard pośpiesznie wyjął z wózka dziecinnego drugie śniadanie, a potem przyglądał się, jak wózek ładują na dach. Następnie podsadził dzieci i usadowił pomiędzy maszynami. Kapral stanowczo nie pozwolił im jechać obok kierowcy. — Mam tam Brena, rozumiecie? Jak byśmy się natknęli na szkopów, nie chcę tam żadnych cholernych dzieciaków. — Rozumiem — powiedział Howard. Pocieszył Ron-nie'ego i sam wdrapał się do ciężarówki. Kapral dopilnował, aż się usadowią, po czym obszedł wóz i wsiadł do szoferki. Ciężarówka zachybotała się i z cichym pomrukiem włączyła się w potok ruchu. Dopiero w pół godziny później stary pan zdał sobie sprawę, że w pośpiechu zostawili majteczki Sheili przy strumyku. Rozlokowali się do podróży. W zastawionym wnętrzu wozu Howardowi było bardzo niewygodnie. Nie miał gdzie usiąść, żeby wypocząć, i musiał jechać schylony, pół klęcząc na plecaku. Dzieciom, jako mniejszym, było wygodniej