Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Dajcie mi broń - zażądała. — Jeszcze czego! - warknął Chłoptaś. — Na Boga, zostaniesz durniem aż do swej żałosnej śmierci! — żachnęła się - Może nie mam dużego doświadczenia w posługiwaniu się rewolwerem, ale ostatecznie trafię w kogoś, kto stanie tuż przede mną. — Na przykład we mnie - parsknął Chłoptaś i Cour-tney zacisnęła ze złości zęby. — Czy nie zaświtało wam w głowach, że tam nikogo nie ma? — zapytała ostro. — Że to było dzikie zwierzę... przecież nie słyszeliśmy dalszych krzyków. Może Evans miał wypadek? — Człowiek, k t ó r e m u coś się przytrafia, nie krzyczy w taki sposób - zauważył Frank. — W porządku - zgodziła się Courtney i po chwili wahania dodała: - Muszę wam coś powiedzieć. Chan-dos nie mógł przybyć tak szybko. Ukąsił go wąż i kiedy złapał mnie Evans, wciąż jeszcze nie czuł się dobrze. To dlatego nie chciałam, by Romero do niego poszedł. Dajecie się ponosić fantazji, że to jacyś Indianie. Czy wyobrażacie sobie, by ruszyli białej kobiecie na pomoc? — Ja sobie wyobrażam, że biała kobieta chwyci się 196 każdego sposobu, byle tylko położyć łapę na broni -zakpił Chłoptaś. - Możesz sobie gadać aż do spuchnięcia, ale rewolweru nie dostaniesz. - Przecież... Chłoptaś wpadł w złość. - Zamknij się! - ryknął. - Muszę nasłuchiwać, co dzieje się wokół polany. Courtney zamilkła, ale w tej chwili Frank głośno sapnął. - Nie wierzę własnym oczom! - powiedział, wyciągając rękę. - Ten skurczybyk chyba oszalał. Przyjechał tu w pojedynkę! W odległości kilkunastu kroków od nich zza drzew wyłonił się na Bystronogim Chandos. Courtney mocno zabiło serce. Przyjechał po nią! Chociaż tak bardzo chory, przybył ją ratować. Wyglądał strasznie. Na twarzy miał kilkudniowy zarost, a wymięte ubranie, którego od dawna nie zmieniał, podkreślało jeszcze, jak jest wynędzniały. Chłoptaś wyszczerzył zęby. Frank zacisnął dłoń na kolbie rewolweru. Chandos ściągnął cugle, ale nie wyciągał broni. Popatrzył na podarte ubranie Courtney i zacisnął zęby. - Czy jesteś sam? - zapytał Frank. Chandos nie odpowiedział. Zeskoczył z konia i powoli go obszedł. Courtney wstrzymała oddech. Chan-dos nie wyjmował rewolweru i Frank w każdej chwili mógł unieść swoją broń i wystrzelić. Spostrzegła jednak, iż odwaga i pewność siebie Chandosa zrobiły na nim ogromne wrażenie. Najwyraźniej i on, i Chłop-taś byli przekonani, że celują w nich indiańskie strzały. Nie wierzyli, by Chandos mógł podejść tak blisko, nie mając za plecami swych Komanczów. 197 — To ty jesteś Chandos? - zapytał Frank. Skinął głową. — Ślady wskazywały, że było was czterech. Gdzie są pozostali? Chłoptaś uśmiechnął się. — Nie wiesz? — Meksykanin nie żyje - odezwała się Courtney. — Mówiłem ci, żebyś zamknęła gębę! — wrzasnął Chłoptaś i zamachnął się, by uderzyć ją w twarz. — Nie radzę tego robić. Lód w jego głosie sprawił, że Chłoptasiowi opadła ręka. Odwrócił się i stanął twarzą do przybysza. Courtney podejrzewała, że zamierza wyszarpnąć broń. Ale Frank, w nadziei, że Chandos coś wyjaśni, powstrzymał go. — Nie pytasz o Evansa, a to znaczy, że go zabiłeś. — On żyje — odrzekł Chandos. — Co mu zrobiłeś, że tak straszliwie krzyczał? — Nie podobało mi się to, co powiedział, więc... — C h a n d o s , nie chcę t e g o słuchać! - zawołała Courtney. — W porządku — zgodził się Frank. — Ale naprawdę żyje? — Zostawiłem mu karabin. Courtney nie zrozumiała, ale obaj mężczyźni pojęli aż za dobrze. Nie było już żadnych wątpliwości, jakie ma zamiary. Powietrze naładowane było elektrycznością. Trzech mężczyzn spoglądało na siebie, czekając na ruch. Frank pierwszy wzniósł broń i wypalił. Courtney krzyknęła. Jednak poniosły go nerwy. Spudłował. Pocisk przeleciał daleko od celu. A Chan- 198 dos już trzymał broń w ręku. Chłoptaś też, lecz Chandos padł na ziemię, oddając dwa strzały. Pierwsza kula trafiła Franka prosto w pierś. Zginął na miejscu. Drugi pocisk sprawił, że Chłoptaś rzucił się do przodu. W oczach miał niedowierzanie. Zanim jednak zdążył nacisnąć spust, rewolwer wyleciał mu z ręki. Chan-dos strzelił po raz trzeci. Trafiony kulą Chłoptaś okręcił się w miejscu i opadł na kolana, twarzą do Court-ney. — Jednak... powinienem... ci wierzyć, złotko. Ten sukinsyn... mnie zabił... Ale żył i miał jeszcze trochę pożyć, choć dobrze wiedział, że dostał w brzuch i nie było dla niego ratunku. Jego śliczne fiołkowe oczy wypełniły się przerażeniem. Chandos wstał z ziemi i podszedł do niego. Twarz miał jak wykutą w granicie. Podniósł rewolwer Chłop-tasia i stanął nad wrogiem