Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Gdy mi tak czas płynął dosyć żywo z łaski matki, po niejakim czasie zaczęły różne wiadomości od wojsk naszych przychodzić, ale z nich się wiele nauczyć nie było można. Przybywali włóczęgi, co się od swoich oddziałów dla choroby lub ze swawoli odbili, ciury poodpędzane - wszystkie można powiedzieć śmiecie obozowe. Ci pletli koszałki, aby siebie oczyścić, i nikt im nie wierzył. Potem gońcy nadchodzić zaczęli opowiadając różnie. Naprzód, że wyżebrany posiłek litewski, ledwie się połączywszy z wojskiem króla, zaraz od niego odstał. Krzyżacy też zawiedli... Mazurów tak jak nie było. W ogóle ktokolwiek nadciągnął stamtąd, nic dobrego nie przynosił. Każdy przybywał posępny, z twarzą zżółkłą, milczący, tak że trudno co z niego dobyć było... a z czego się wyspowiadał, trwożyło i smuciło. Nic szczęśliwego nie rokowano z wyprawy. Dalej ci, co się przywlekli do Lwowa, zaczęli opowiadać, że król chorzał i że nie zawsze na koń siąść mógł, a na wozie go podwożono podczas. Zrywał się na koń, ale znowu, zaniemógłszy, zbroję zrzucał. Przyszła wiadomość, że oblegano Soczawę, ale miasto się broniło okrutnie, a lud okoliczny przeciwko najazdowi, który mu kraj niszczył, był tak zajadły, że nikt się od kupy na krok oddalić nie śmiał, bo po zaroślach i wąwozach czatowano i ubijano. Wszyscy byli zrażeni i zniechęceni, żywności zaczynało braknąć, a tu zima nadchodziła i srogie wiatry a słoty. We Lwowie już ci, co królowi sprzyjali, o jedno Pana Boga prosili, aby cało wyszedł z tej imprezy, którą mu wszyscy zawczasu odradzali, a wywiódł wojsko z tego kraju, którego zawojować nie było tak łatwo, jak się spodziewał. Wołoszyn, zamiast przeciwko Turka z nami iść, miał go za sobą i posiłki nawet od niego otrzymywał. Jeden z pisarzy królewskich przywiózł na ostatek pocieszającą wiadomość, że za pośrednictwem Węgrów ze Stepankiem miał być pokój zawarty i przymierze, po czym zaraz wojska puścić się na prost przez bukowińskie lasy nazad do domu zamierzały. Wszyscy się wielce uradowali temu i lżej odetchnęli. Kazano się nam króla wrychle spodziewać do Lwowa, gdyż chory powracał i przez czas dłuższy miał tu wypocząć. Przyszedł więc do mnie burgrabia Trzeciak, dobry człek, wielce mi przyjazny, aby się naradzić, co czynić wypadało w przewidywaniu królewskiego powrotu. Nie wypędzał on mnie, bo jako sługa pański miałem prawo pozostać na zamku, lecz szło o matkę, która z ludźmi izb kilka dla siebie potrzebowała a stajen i wozowni dla koni i ludzi. Nie życzyłem też ja sobie, aby tu Kinga pozostała aż do przybycia króla i dworu, a od matki się nie chcąc oddzielić sam wniosłem to, abyśmy kamieniczkę jaką w mieście najęli, dokąd by i mnie na ręku lub z łożem bodaj przeniesiono. Matce też to lepiej się podobało niż na łasce burgrabiego gospodą na zamku mieszkać, zawsze nie jak u siebie, ale gościną. Natychmiast więc dwór najęto od Zurowiczów z ogrodem i stajniami, drewniany prawda i niewytworny, ale ciepły i przestronny. Na jednej stronie izb trzy dużych z alkierzem, z drugiej tyleż dla czeladzi i na kuchnię. A że się powrotu królewskiego lada dzień było można spodziewać i nie chcieliśmy, aby nas tu zastał, jak tylko izby umieciono i ogrzano, matka się natychmiast pierwsza wyniosła. Mnie, jakem leżał, obręczami ponad głową skórą obleczonymi okrywszy, sześciu najętych drabów poniosło, tak żem oprócz trochy chłodu niewiele co poczuł tych przenosin. Matka zawczasu najlepszą izbę mi we dworku opatrzyła, tak żem przybywszy aż się weselszym poczuł, więcej widząc światła bożego i około siebie weselszego coś niż w murach zamkowych. Była i komórka tuż dla pacholęcia, i wszelkie wygody, a gdybym wstać i chodzić mógł, dosyć miejsca, aby się swobodnie poruszać. Pierwszy to był dzień od okaleczenia, żem śmiać się mógł, żartować i weselszą myśl okazać... a że nadzieja powrotu króla i wszystkich naszych ożywiała, byliśmy dobrej myśli wszyscy. Niestety, trwało to bardzo krótko i przyszło jakby dlatego tylko, aby po tym dniu jasnym żałoba nasza czarniejszą się wydała. Mówiłem już o Sropskim, tym proroku, z którego się wszyscy naśmiewali. Sropski ten, pomimo iż się najgorszego spodziewał, gdy wojsko się ruszyło, poszedł z nim razem. Pamiętam, że mu naówczas mówiono naigrawając się: - Jeżeliś prorokiem, Sropski, a Pan Bóg z tobą w takiej komitywie, że ci naprzód objawia swe wyroki, wiesz tedy, że na zgubę idziemy... No, to wracaj do domu! - A godziż się to? - odparł naówczas. - Nie! Gdzie wszyscy idą, tam musi, kto ze swymi trzyma, choćby w przepaść, bo się od braci odstawać nie godzi, ale zakon nasz ginąć z nimi. Wiem ci, że nas tam zguba czeka. Kto głowę wyniesie całą, Bogu tylko wiadomo; ja tam może moją położę, ale ponieść ją muszę. Poszedł tedy Sropski z innymi, wziąwszy z sobą tylko pasek świętego Franciszka i poświęcony różaniec