Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Dopóki on jest na wolności, nie mam tu co robić. Josoe ofiarował Garveyowi gościnę u siebie, a potem zwrócił się po polsku do Andrzeja: — Mnie się zdaje, że pan zostanie teraz u mnie sam. Bo pana przyjaciel to chyba pojedzie z tą śliczną panną. On na nią patrzy, a ona na niego, a jej ojciec nic tylko się uśmiecha. Andrzej pomyślał, że Josoe ma rację, ale nie orientuje się, że ambitny Jerzy nie poślubiłby bogatej jedynaczki. Nagle ogarnęła go tęsknota za Mariettą, że zapomniał o sprawach przyjaciela, odciągnął na bok Josoego i wręcz powiedział: — Słuchaj Josoe, ja się chcę ożenić z Mariettą. Stary Murzyn spojrzał bacznie na Andrzeja, milczał przez chwilę, a potem pokręcił głową: — To jest trudna sprawa. Ja bardzo kocham Mariettę, a ciebie mało znam. Ja zostanę, sam, a wtedy mnie zabije Velho Sueza. Bo on kocha Mariettę. A ty jesteś młody i zakochany, a jak się zestarzejesz, to ty będziesz przeklinał, że masz czarnego teścia. Usiedli pod drzewem i Andrzej przemawiał coraz mocniejszymi argumentami, lecz Josoe jakoś nie był czuły na objawy jego krasomówstwa, bo kiwał się coraz mocniej, aż wreszcie zasnął. Andrzej musiał przyznać, że w tych warunkach dalsze przekonywanie jest bezcelowe i postanowił sobie nazajutrz wspólnie z Mariettą przypuścić szturm do serca starego Josoe. Niejednokrotnie myślał o swoich uczuciach do Marietty. Nigdy nie byłby przypuścił, żeby człowiek należący do rasy białej mógł zakochać się w Mulatce, ale że tą Mulatką była właśnie Mariettą i że Andrzej był zakochany, więc wszystkie rozumowania, wszystkie zastrzeżenia, jakie sam przed sobą wysuwał, nie zdały się na nic. Wiedział, że kocha, że jest .kochany, toteż fakt, że Mariettą była Mulatką, był nieistotny; widział w niej przede wszystkim takiego samego jak on człowieka, człowieka, który był mu nade wszystko drogi. 168 XLII Mimo zupełnie zdecydowanego uprzedzenia, jakie ma każda mieszkanka Nowego Jorku do ludzi kolorowych i do mieszańców, Mary bardzo prędko zaprzyjaźniła się z Mariettą. Panna Davis zorientowała się w stosunkowo niedługim czasie, jakie uczucia żywi Mariettą do Andrzeja i to zbliżyło ją do córki dżungli, sama bowiem coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że Jerzy nie jest jej obojętny. Nazajutrz wieczorem po przybyciu do gospody Fabricia miał się odbyć targ na skóry i pożegnanie bogatego kupca, Chińczyka Tse Li. Mężczyźni po owej zabawie mieli rozpocząć poszukiwania za Garowem, nie było bowiem siły, która by zmusiła „cabocłów" do wyruszenia w drogę przed balem. W wielkiej izbie przybranej zielenią nie było jeszcze nikogo, gdy Mary i Mariettą weszły z Garveyem, który służył im za tłumacza. — Ładnie u was wyglądają zabawy, żywego ducha nie ma —• zaśmiała się Mary. — Pani się myli, zebranie jest liczne — odpowiedziała Mariettą i otworzyła drzwi do drugiego pokoju, gdzie stłoczeni stali mężczyźni sprzedający skóry Tse Li. — Tam ojciec sprzedaje i mojego jaguara, sam skórę wyprawiał — powiedziała z dumą Mariettą. — Dlaczego pani go sama nie sprzedaje? — To rzecz mężczyzn. — Nam więc wypada czekać. — W Brazylii kobieta musi nauczyć się czekać. — U nas w Stanach jest inaczej. Dziewczęta rozmawiały tak żywo, że Garvey, który musiał każde słowo tłumaczyć, zasapał się i prosił, aby zwolniły nieco tempo rozmowy, co je pobudziło do wesołego wybuchu śmiechu. Wszedł Jerzy. Mariettą niebawem wyszła, by pomóc żonie Fabricia przy gospodarstwie. W tej samej prawie chwili drzwi od przyległej izby otworzyły się z hukiem i weszli Tse Li, Farreiro, Velho Sueza, Andrzej Dhil, Kempiński, Josoe, Garała, Wojtek i inni 161) „fazenderzy" i „cabocle", za nimi zaś pan Davis, który zwrócił się do córki: — Tu ludzie zdają się nie wiedzieć o tym, co znaczy „czas to pieniądz" i dlatego handel ich jest bardzo zabawny. — Dlaczego zabawny, tatusiu? — Bo zużyli na sprzedaż kilkudziesięciu skórek tyle czasu, ile zużywa giełda na Wall Street na przeprowadzenie milionowych transakcji. Za bufetem stanął Fabricio, a stary Farreiro huknął na całą salę: — Hej, Fabricio, możemy się napić, futerka sprzedane, a jutro zaczyna się pędzenie bydła do miasta. Długa to droga i chcę dziś pożegnać moich „cabocli", którzy udadzą się w drogę. — Dziękujemy — odparli chórem „cabocle" Farreiry, dla których nazajutrz miały się zacząć długie dni wędrówki w głuszy leśnej, podczas pędzenia stad bydła do Kurytyby. — Warto się napić, bo i my jutro idziemy na wielkie polowanie! — zawołał Josoe. Słowa portugalskie mieszały się z polskimi, od czasu do czasu można było wyłowić i dźwięki angielskie, gdy Jerzy tłumaczył panu Davisowi i jego córce, o czym mówiono. Velho Sueza podszedł do Josoego: — Gdzie Marietta? — zapytał i nie czekając na odpowiedź zaklął, a potem zawołał — tego miernika Dhila też nie ma. Będzie dziś bal, on popamięta. Josoe wzruszył ramionami. —- Oczy ci z wielkiej złości uciekają do tyłu głowy. Dhil siedzi koło drzwi i pije spokojnie. — Oby już od nas odeszły te przybłędy — zawołał porywczo Velho Sueza. — Oni pojadą tak, jak przyjechali — zbagatelizował Josoe. — Albo się inaczej stanie — mruknął przez zaciśnięte zęby młody Mulat. — Tylko nie rób głupstw, oni są moimi gośćmi. — A ja ci jestem obcy? — zapytał z wymówką Velho Sueza. Do rozmawiających zbliżył się Farreiro. — Niezły był targ. 170 Josoe skinął głową, a-Velho Sueza zirytował się, tupnął nogą i krzyknął: — Ale mnie ten przeklęty Chińczyk oszukał. Za takie skóry dać parę milów. — Dlaczego się zgodziłeś sprzedać? — zapytał Farreiro. — Ja z nim jeszcze pogadam — pogroził. Farreiro roześmiał się dobrodusznie. — Ej, ty, ty. Wszystkich ludzi wyprawiłbyś na tamten świat. Ale z tym Chińczykiem, radzę ci, nie zadzieraj. Nie bardzo to bezpieczna zabawa. Velho Sueza zagwizdał. — Tu las, ja tu pan. Rewolwer nie po to noszę u pasa, żeby mi ciążył i w tańcu zawadzał