Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
REKORD — Panie sędzio — oznajmił policjant Hejda sędziemu grodzkiemu Tuczkowi — mam tu jeszcze jeden przypadek ciężkiego obrażenia na ciele. Cholera, jaki upał! — Rozepnijcie się trochę, przyjacielu — radził pan sędzia. Pan Hejda postawił karabin w kącie, rzucił czapkę na ziemię, odpiął rzemień i rozpiął mundur. — Uf! — sapnął. — A niech go diabli! Panie sędzio, jeszcze nie miałem takiego przypadku. Niech pan tylko spojrzy! Przy tych słowach dźwignął coś ciężkiego, zawiązanego w niebieską chustkę, coś, co pierwej położył przy drzwiach; rozwiązał rogi i wyjął kamień wielkości ludzkiej głowy. — Niech pan tylko spojrzy — powtórzył z naciskiem. — Co to ma być? — zapytał pan sędzia stukając w kamień ołówkiem. — Przecież to zwykły brukowiec, nieprawdaż? — Tak, i to niezła sztuka — potwierdził pan Hejda. — A więc melduję, panie sędzio: Lysicki Wacław, robotnik cegielniany, lat dziewiętnaście, zamieszkały w cegielni — zapisał pan? — cisnął lub uderzył załączonym kamieniem, waga pięć kilogramów dziewięćset czterdzieści dziewięć gramów, Pudila Franciszka, gospodarza, Dolny Ujazd nr 14 — zapisał pan? — w lewe ramię, powodując złamanie stawu, frakturę ramienia i obojczyka, krwawiącą ranę w mięśniu ramienia, przerwanie ścięgna i torebki mięśniowej — zapisał pan? — Tak — odparł pan sędzia. — Ale co w tym nadzwyczajnego? — Zaraz, zaraz, panie sędzio, zobaczy pan — oświadczył z namaszczeniem pan Hejda. — Opowiem panu wszystko po kolei. A więc trzy dni temu przysłał po mnie ten Pudil. Pan go zna, panie sędzio. — Znam — odrzekł sędzia. — Mieliśmy go tu kiedyś za lichwę, a raz… hm… — Tak, to było za tego werbla. To ten sam Pudil. Wie pan, jego czereśniowy sad ciągnie się aż do samej rzeki; Sazawa tam skręca i dlatego jest szersza niż gdzie indziej. A więc Pudil wezwał mnie rano, że mu się coś stało. Zastałem go w łóżku, kwękającego i klnącego cały świat. Podobno wczoraj wieczorem wyszedł do sadu obejrzeć czereśnie i złapał na drzewie jakiegoś chłopaka, który sobie napychał kieszenie. Wie pan, ten Pudil to jest trochę raptus; odpiął rzemień, ściągnął chłopaka za nogę na ziemię i zaczął go ćwiczyć rzemieniem. Nagle ktoś na drugim brzegu zawołał: „Słuchajcie no, Pudil, dajcie spokój temu chłopakowi!” Pudil trochę niedowidzi, myślę, że to od picia; dojrzał tylko, że na drugim brzegu ktoś stoi i patrzy na niego. Dlatego tylko na wszelki wypadek powiedział: „A co ci do tego, draniu?” — i jeszcze mocniej łoił chłopaka. „Pudil! — ryczał ten człowiek z drugiego brzegu. — Puśćcie tego chłopaka!” Pudil sobie pomyślał: „Co ty mi możesz zrobić” — i tylko odkrzyknął: „Pocałuj mnie gdzieś, ty ofermo!” Ledwo to powiedział, już leżał na ziemi, z okropnym bólem w ramieniu, a ten człowiek na przeciwległym brzegu wołał: „Ja ci dam, ty łobuzie jeden!” — Niech pan sobie wyobrazi, panie sędzio, Pudila musieli zanieść do domu, sam nie mógł nawet wstać! A obok niego leżał ten kamień. Jeszcze w nocy pojechali po doktora; doktor chciał Pudila zabrać do szpitala, bo ma wszystkie kości zmiażdżone; podobno już tą ręką nie będzie mógł ruszać. Tylko że ten Pudil teraz w żniwa nie chciał jechać do szpitala. I z samego rana po mnie posłał, żebym tego drania przeklętego, który mu to zrobił, aresztował. No, dobra. Ale gdy mi pokazali ten kamień, zdębiałem. Jest to kamień z jakąś skazą, a więc jeszcze cięższy, niżby się wydawało. Niech pan spróbuje, panie sędzio; ja tylko tak na oko zgadywałem sześć kilo — brakuje tylko pięćdziesiąt jeden gramów. Mój ty Boże, takim kamieniem trzeba umieć rzucać! A potem poszedłem do tego sadu popatrzeć stamtąd na rzekę. Tam, gdzie upadł Pudil, trawa była wygnieciona; od tego miejsca było jeszcze ze dwa metry do wody, a rzeka, panie sędzio, rzeka na pierwszy rzut oka ma w tym miejscu na zakręcie ze czternaście metrów szerokości. Panie sędzio, zobaczywszy to, zacząłem krzyczeć z uciechy i skakać i powiadam: „Przynieście mi prędko osiemnaście metrów szpagatu!” Potem wbiłem kołek tam, gdzie upadł Pudil, przywiązałem do niego sznurek, rozebrałem się i z drugim końcem w zębach popłynąłem na drugi brzeg. I co pan powie, panie sędzio?… Ten sznurek wystarczył akurat do drugiego brzegu; a jeszcze jest kawał grobli i dopiero na górze ścieżka. Trzy razy przemierzyłem: od kołka do ścieżki jest równo dziewiętnaście metrów i dwadzieścia siedem centymetrów. — Ejże, Hejdo! — kręcił głową sędzia — to chyba niemożliwe! Dziewiętnaście metrów, to by był wyczyn! Słuchajcie no, a może ten człowiek stał w wodzie, na środku rzeki? — Mnie także to przyszło na myśl — odparł pan Hejda. — Ale, panie sędzio, w tym miejscu rzeka ma przy samym brzegu dwa metry głębokości, bo tam jest ten zakręt. A po tym kamieniu na grobli został jeszcze dołek. Oni tam ten drugi brzeg wyłożyli kamieniami, żeby go woda nie podmywała. Ten człowiek wyrwał kamień z grobli i mógł go rzucić tylko ze ścieżki, bo woda za głęboka, a na pochyłym brzegu grobli pośliznąłby się. To znaczy, że rzucił na całe dziewiętnaście i dwadzieścia siedem setnych metra. Wie pan, co to znaczy? — A może miał procę? — zaoponował niepewnie sędzia. Pan Hejda spojrzał na niego pobłażliwie. — Panie sędzio, czy pan nigdy nie rzucał kamieni procą? Niech pan spróbuje cisnąć procą taki sześciokilogramowy kamyk! Do tego potrzeba by katapulty! Panie sędzio, ja się z tym kamieniem męczyłem dwa dni. Próbowałem zrobić pętlę i rozkręcić go, wie pan, jak przy rzucie młotem. Mówię panu, wysuwa się z każdej pętli. To był wspaniały rzut kulą. A wie pan — wybuchnął — wie pan, co to jest? To jest rekord światowy! Tak! — Nie może być? — osłupiał pan sędzia. — Rekord światowy! — powtórzył policjant Hejda uroczyście. — Przepisowa waga kuli na zawodach wynosi siedem kilo, a tegoroczny rekord jest szesnaście metrów bez iluś tam centymetrów. Przez dziewiętnaście lat, panie sędzio, rekord wynosił piętnaście i pół metra; dopiero w tym roku jakiś Amerykanin — jakże mu tam — Kuck czy Hirschfeld — rzucił prawie szesnaście. Przy sześciokilogramowej kuli mogłoby to wynieść osiemnaście czy nawet dziewiętnaście metrów. A my tu mamy o dwadzieścia siedem setnych więcej! Panie sędzio, ten drab rzuciłby przepisową kulą dobrych szesnaście i ćwierć metra, i to bez treningu! Jezus Maria, szesnaście i ćwierć metra! Panie sędzio, ja jestem stary miotacz