Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nadal pamiętał swoją pierwszą prawdziwą miłość oraz pierwszą w życiu dziewczynę, z którą się kochał. Przypomniał sobie pełne drżenia wyczerpanie, jakie odczuwał namiętnie romansując z Jeanette i czyste uczucie miłości do córki profesora w Brown. Nigdy jeszcze nie doznawał tej ogarniającej serce i trawiącej go żarliwej miłości - i wiedział, że nigdy nie dozna jej po raz drugi. Westchnął. Harrison miał słuszność, nie mógł zawieść zespołu. Zdawał sobie sprawę, że nie zna Lily, ale to nie powstrzymało go od nie ustannego myślenia o niej i powiedział sobie, że pewnego dnia, gdy będzie sławnym aktorem, osiągnie bogactwo i powodzenie, a wtedy poda jej na złotej tacy cały świat. W domu przy ulicy Głównej panował spokój. Promień styczniowego słońca kładł świetliste plamki na zielono-białej kołdrze zrobionej przed ponad stu laty przez babcię Alice Sheridan, dotykając swym ciepłem twarz Lily. Otworzyła oczy i wpatrując się w przejrzyste, błękitne zimowe niebo, które rysowało się w lśniących wielotaflowych oknach, zastanawiała się, gdzie jest. Zaintrygowana, rozejrzała się po pokoju. Ściany były jednolicie białe; widziała grube belki stropowe i drewniane podłogi, wielobarwny gałgankowy dywan i fotel bujany. Na serwantce stał model statku wielorybniczego w butelce, a nad nim wisiał haftowany napis w ramie z ciemnego drewna. Przypominało to pokój, który kiedyś widziała we śnie; pamiętała go, a jednak nie znała. Popatrzyła na swoją prostą bawełnianą koszulę nocną i na ręce bezsilnie leżące na kołdrze i zadała sobie pytanie, czyżby kochany papcio wysłał ją mimo wszystko do szkoły. A wtedy ujrzała swoje dwa kufry, trochę zdeformowane po morskiej kąpieli, stojące w kącie i koszmarne wypadki z przeszłości rozbłysły w jej świadomości. Wpatrywała się w przepastne cedrowe kufry, przypominając sobie, jak przerażone pokojówki napychały je wszystkim, co im wpadło w ręce. Co nie zmieściło się do środka, ojciec polecił spalić. Jej konie do polowania z gończymi zostały sprzedane, a kuce z Connemara zesłano do innego hrabstwa - ojciec bowiem nigdy by nie skrzywdził konia - i jedynie ukochanym psom Lily pozwolono zostać, ponieważ Ciel rzuciła się z łkaniem papciowi do nóg, argumentując, że należały również do niej. W tych kufrach było wszystko, co pozostało z jej przeszłości. Z wyjątkiem jednej rzeczy. Dziecka. Przesunęła dłońmi po niezaprzeczalnej krągłości swego brzucha, wiedząc, że przez cały czas ono tam jest, czerpiąc z niej życie niczym pasożyt i wiedziała, że nigdy nie będzie zdolna spojrzeć w jego twarz. Zepchnęła okrycia, spuściła nogi i próbowała niepewnie stanąć. Kolana pod nią zadrżały i opadła z powrotem, wydając jęk na wspomnienie katastrofy, Finna, który próbował wydrzeć z niej życie, lodowatej wody zamykającej się nad jej głową, i tego, jak pogrążała się coraz głębiej, wiedząc, że umiera. - I powinnam była! - wykrzyknęła żałośnie. - Powinnam była umrzeć za moje grzechy. - Rzuciwszy się na chłodną płócienną poduszkę, zapłakała za utraconą przeszłością i z obawy przed przyszłością. Alice Sheridan weszła szybko po schodach na górę. Usiadła na krawędzi łóżka i otoczyła ramionami Lily. - Już dobrze - powiedziała, poklepując ją uspokajająco po plecach, tak jak klepała swoje dzieci, kiedy te okazywały się nieposłuszne. - Jesteś teraz bezpieczna, a ja ci obiecuję, że wszystko skończy się dobrze. Zajmiemy się tobą. Możesz zostać z nami tak długo, jak zechcesz. Będziesz dla mnie jedną z moich córek. Nie mogła powiedzieć nic bardziej pocieszającego. Lily przestała szlochać i spod rzęs spojrzała na nią z nadzieją. Nie wiedziała, kim jest Alice, lecz były to pierwsze ciepłe słowa, jakie usłyszała od chwili, gdy została wygnana. Potem potrząsnęła żałośnie głową. - Nie - zaszlochała. - Gdy się dowiecie o mojej nikczemności, też nie będziecie mnie chcieli. Wyrzucicie mnie tak samo, jak moja własna rodzina. - Drogie dziecko! - wykrzyknęła wstrząśnięta pani Sheridan. - Oczywiście, że cię nie wyrzucę. I jesteś o wiele za młoda na to, żeby być nikczemną. Lily patrzyła na nią. Zobaczyła szczupłą kobietę o pełnej słodyczy twarzy, ubraną z prostotą i o dłoniach zaczerwienionych od pracy. Brązowe oczy pani Sheridan przepełniało współczucie, ale Lily wiedziała, że gdy powie jej prawdę, ta odeśle ją precz z bezpiecznego schronienia. Pani Sheridan strzepnęła poduszki i ułożyła ją znów w łóżku. - Chorowałaś tak bardzo, że obawialiśmy się, iż możemy cię stracić - powiedziała. - Ale Bóg odesłał cię nam i nie pozwolimy ci odejść tak szybko. Musisz wypić trochę rosołu i w mgnieniu oka zaczniesz zdrowieć