Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tak długo między ojcem i synem ani rusz. Czy ty byś wytrzymał? - Ja nie. - A jak ja z robotnikiem gadam, to ja majster i on rozumie. A z ojcem nie. Z tobo też można by pokolegować, no nie? - To jest duża sztuka. - A mnie jak żołond coraz częściej boli, to ja robie się coraz więcyj głupi. Ty mi doradź! - Na żołond? - Żeby ja nie był głupi! Nawet - jak i zaboli. Ja sam to silny, strasznie silny! O, na ten przykład, do baby, widzisz - to ja za słaby. Silny - a tu słaby! No i radź, jak to jest? - Mam się tu zatrzymać? - Gdzie zatrzymać! Staniesz, jak ci powiem, teraz radź. Dla mnie to ty dobry jesteś! - Dobry niby w czym? - Uważam, że Jesteś lepszy jak mój ojciec. - Dlaczego? - A bo dużo pytasz. Lepszy jesteś. Nie wiem, czy warto teraz do niego jechać. On jak nie milczy, to sam tylko mówi. - To co? Jechać dalej? - A z tobo jak by on rozmawiał? Nie chcesz go poznać? - Zdaje się, że już go trochę znam. - To ty powiedz sam, dokąd jechać. Do Krokodyla albo no - Bazyliszka? Ty lepszy jesteś od niego. Chodź, postawie tobie kawe i pogadamy, dobrze? Powiesz mi, co w życiu najważniejsze! - Dla każdego co innego. Tak przynajmniej - powinno być. - A ja myślę, że najważniejsze jest to, żeby nie dać się podejść. - To zapłać za kurs. - Myślę, że jak o ciebie chodzi, to na rewolucjonistę już jesteś za stary. - Ja tak nie myślę. Razem z wywróconą podszewką wyrzucił mi zmięty banknot. Z generałem w czapce. Już się nie targowałem. Chwiejnym krokiem poszedł do stylowej kamieniczki na Freta, targając za sobą ufną bezgranicznie Anulkę. Inżynier, czyli obecność psa Inżynier wszedł. Franciszek jakby się zgubił w pamięci, uwagą zawisł przy drzwiach. - Ach, pan inżynier! Z psem na dworze musiało być mu zimno. Więc opuścił psa, odwiedza sąsiada. Inżynier nigdy nie przychodzi z własnym tematem. Franciszek domyka drzwi i czeka, aż inżynier wreszcie ocknie się i pierwszy zacznie tak, jakby wszystko było jak trzeba. Inżynier jednak przyszedł dziś i ma temat. - Oglądał pan ostatni odcinek w telewizji? - pyta. - Przecież pan wie, że nie oglądam telewizji. - Ale ten o życiu dzikich, musiał pan widzieć! - O Tarzanie? - Nie, o kimś innym. Osiadł wśród dzikich i żył razem z nimi. - Ma pan na myśli kobiety też? - Nie, nie kobiety - zirytował się. - Choć nie wiem, czy to dla pana... Proszę mi powiedzieć, czy pan w ogóle wierzy w dogmat? - Dogmat? Czy chodzi panu tylko o religię? Bo jeśli o mnie... myślę, że każdy stara się posiąść coś stałego i niezmiennego. Raz na zawsze. I to jest nasza największa utopia! wie pan? A jeśli chodzi o religię, to jestem niewierzący, mówiłem panu o tym. - A ja tak - zasępił się inżynier. - A ja tak. - Ale myślę, że... wręcz przeciwnie, nie musi to nas dzielić, mamy przecież, no, ma się to jakieś wspólne dążenie, nieprawdaż? - A jakie to dążenie? - Właśnie, żeby mieć w sobie jak najwięcej stałego... choćby to! Choćby miał nim być tylko zbiór wspólnych zasad. Przecież każdy wrażliwy człowiek, pan wie... Inżynier znów się zasępił, może nad tym zaliczeniem go do grona wrażliwych? - A czy te zasady - zapytał - pańskie i moje, stałe, mogłyby być czy są - do siebie aż tak podobne? - Na pewno tak! Część z nich jest nawet wspólna, a część na pewno nie. - To, zdaniem pana, każdy może postępować według własnych zasad? - Moim zdaniem każdy. - A nie tych, które mu wpojono? - Uhum. Tak w istocie uważam. Nie tych, a w każdym razie nie wyłącznie. Inżynier zachmurzył się na dobre. - A skąd one się niby wzięły, te pańskie zasady? Bo moje - powiedzmy, że z wychowania. - A ja się wychowywałem na ulicy; więc musiałem je stworzyć sam. - Powiada pan jednak: stworzyć. - No, wzięły się one - - z namysłu; z oceny doświadczeń; i z tej potrzeby stałego oparcia, którą i pan na pewno miał na myśli! - Taak. Stałego oparcia? - Tak uważam. - A co pan uważa - zaczął znów inżynier - za najbardziej przyrodzone naturze człowieka? Bo że istnieje takie coś, co go odróżnia od zwierząt, to z tym pan się chyba zgadza? - zakończył zgryźliwie. - Zgadzam się - Ale także i z tym, że prócz innego, powiedzmy: wyposażenia - nie tak znowu wiele nas różni. A jeżeli już, to tak samo in plus, jak i in minus. - Powiedzmy, że i in minus. A teraz... chodzi tylko o to, jaka tego wszystkiego jest przyczyna? - Czyżby pomniejszał pan możliwość dobrej woli, akcentując minusy, inżynierze? - Wolnej woli, jeżeli tak chciał pan powiedzieć. A czy pan wie, że i moja Nora mogłaby się czasem równać z człowiekiem? - Inżynier jakby zdziwił się tym własnym stwierdzeniem, ale zaraz się ucieszył: - Żebyż pan choć raz zobaczył, jak ona umie słuchać i rozumieć swego pana. - Zgoda. Jest na pewno zręczniejszą od pana, jeśli go nie urażam. Tylko... czy chciałby pan, żeby Nora była mądrzejsza od pana, ode mnie? - Co pan miał na myśli? Tego nie rozumiem. - To, że Nora potrzebuje mieć pana. A pan potrzebuje mieć Norę. Ja... jestem w innej sytuacji: nie potrzebuję być panem. I nie muszę mieć z podwładnym lub nadrzędnym do czynienia. Raczej nie. - A czy pan może miał na myśli, że powinienem jeszcze i z jej strony czegoś się obawiać? - Nie... Przepraszam. Może akurat powinienem tylko powiedzieć, że nie znoszę hierarchii. Inżynier mu nie odpowiedział i końca zdania pewnie już nie słyszał, bo gnany nagłym niepokojem pobiegł natychmiast zobaczyć, czy aby ta cenna jego podopieczna osobowość nie wpadła tymczasem pod samochód. Franciszek zaś już miał zamknąć drzwi zadowolony, że i z technokratą można uprawiać dialektykę, jego i inżyniera jednak zaskoczył, stając przed drzwiami, pies, Nora właśnie, która żywa i cała przyszła ucieszyć pana i żegnać Franciszka. Pierwszego w nagrodę za postąpiony samodzielnie krok w sofistyce. Do Franciszka jej dzięków nie dopuszczono. Nie zamierzał tego dnia ruszać się z domu, A w pracy bał się spotkania z Paziejem i wolał to decydujące spotkanie odwlec. Do nowej wizyty u Doktora K. jakoś się nie kwapił. Przyznać, choćby jemu, że wszystko, co pamięta - pamięta źle? A czego nie pamięta - naprawdę nie istnieje?! Miał tak lekką ręką tracić, zrzec się tego, co może naprawdę miał własnego? I wybrać teraz inny zawód, bo do pracy u Pazieja z tak kardynalnymi n i e d o m o g a m i pamięci już się nie nadawał? Jakby przy tej pisaninie właśnie nie należało zapomnieć wszystkiego, co się wie! Zostanie węglarzem, jak kiedyś, albo przewoźnikiem. A czemu nie roznosicielem mleka, poczty lub zawiadomień ślubnych? Tak naprawdę to od tygodni już się szykował, żeby kłaść dachy. Będąc ostatniej jesieni w sanatorium zazdrościł tym, którzy od rana siedzieli tak wysoko i dumnie spoglądali na zagonionych kuracjuszy. Beniek, jego sąsiad i robotnik sprawiedliwy zarazem, ciągle obiecywał, że go weźmie do pokrywania domków, na czym dobrze zarobią. Ale teraz tylko zwlekał i zwlekał. A jak bez niego? Odpowiadał Franciszkowi każdy, na kogo jeszcze mógł liczyć. A jakby inną falą świadomości nie spodziewał się już, że stanie się coś choć trochę przychylnego. Wiedział tylko, że najmniej potrzebna do tego była pamięć