Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. ¿egnaj wyprawo do dalekiego jeziora Athabask¹! Min¹³ jednak tydzieñ, a do Camsell nie zawita³ nawet przys³owiowy pies z kulaw¹ nog¹. Wobec tego w poniedzia³ek rano nasza grupa opuœci³a osadê. Tu dodam, ¿e Turner i Graham byli wyszkolonymi poganiaczami psich zaprzêgów i oni to objêli pieczê nad naszym transportem. Ruszyliœmy w dwa zaprzêgi przy donoœnych okrzykach poganiaczy: — Wio, pieski! Bob, Samuel, Abraham, Siwasz! Naprzód! Zaprzêgi od razu znacznie nas wyprzedzi³y, bo œnieg le¿a³ tward¹, równ¹ pokryw¹ i nie by³o potrzeby ubijania go rakietami. Nawet ich nie za³o¿yliœmy. Darnley, Dohey i ja maszerowaliœmy ¿wawo, a przed nami bieg³y œlady p³óz, coraz dalej i dalej wzd³u¿ brzegów MacFarlane, a¿ tam gdzie smu¿y³a siê jasna kurzawa. S³oñce œwieci³o, a lekki mrozek pobudza³ do szybkiego ruchu. Po raz pierwszy tej zimy psy mia³y pokonaæ tak wielk¹ przestrzeñ, wiêc chocia¿ nasza trójka mog³a skorzystaæ z sañ, zrezygnowaliœmy z tej wygody. Obaj poganiacze oœwiadczyli zgodnie, ¿e nale¿y wypróbowaæ zaprzêgi, nim siê je obci¹¿y dodatkowym ciê¿arem. Pierwszego dnia marszu wszystko uk³ada³o siê znakomicie. Nastêpnego natomiast temperatura skoczy³a o parê stopni w górê. Twarda nawierzchnia zmiêk³a, nasze buty poczê³y zapadaæ siê w œniegu. Odczu³y to i psy, wiêc musieliœmy zwolniæ tempo. Nie by³a to tragedia, nic nam przecie¿ nie zagra¿a³o. Lecz trzeciego dnia ju¿ od œwitu w otaczaj¹cej nas przyrodzie poczê³o siê dziaæ coœ bardzo dziwnego. Mimo jasnego nieba s³oñce jakoœ przygas³o, przys³oni³a je bia³a mgie³ka. Powietrze, tak dot¹d rzeŸwe, jak gdyby stê¿a³o. Duchota przy 26 stopniach22, jakie wykazywa³ nasz podrêczny termometr, by³a czymœ anormalnym. Na tym nie koniec. W kilka godzin póŸniej zdumiewaj¹ce zjawisko ujrzeliœmy na niebie. — Poruczniku! — wrzasn¹³em. — Dwa s³oñca! Mój okrzyk bardzo dok³adnie okreœli³ to, co zauwa¿y³em. Na przymglonym niebie œwieci³o jakimœ ¿ó³tawoczerwonym blaskiem nie jedno s³oñce, lecz dwa! Zatrzyma³a siê ca³a karawana. Jak na rozkaz wszyscy zadarli g³owy. — Bywa tak, bywa — Dohey pierwszy przerwa³ milczenie. — To z³e s³oñce. Indianie powiadaj¹, ¿e zapowiada choroby, a kto d³u¿ej na nie spogl¹da, ten œlepnie. — To chyba bajka — zauwa¿y³em, lecz Dohey przecz¹co pokrêci³ g³ow¹. — Jest w tym coœ z prawdy — odezwa³ siê Darnley. — Nigdy nie zetkn¹³em siê z tym zjawiskiem, ale znam je z opowiadañ ludzi zas³uguj¹cych na wiarê. Twierdzili, ¿e przy pojawieniu siê kilku s³oñc, a raczej kilku odbiæ s³onecznych, powstaje silne promieniowanie, szkodliwe dla wszelkich organizmów. Zauwa¿ono, ¿e podczas takiego dnia zwierzyna chroni siê w najbardziej zacienione partie lasu, a cz³owiek nie powinien podró¿owaæ na otwartych przestrzeniach. Widzê na horyzoncie liniê lasu. Tam siê zatrzymamy. Ruszajcie! No, i ruszyliœmy tak szybko, jak w tych warunkach by³o mo¿na. Gdy dotarliœmy do pierwszych drzew, z trudem chwyta³em oddech. — Rozbijamy namiot! — rozkaza³ porucznik. Skoczyliœmy ku saniom, by œci¹gn¹æ nieporêczny ³adunek, a obaj poganiacze oswobodzili psy. Bardzo dziwnie zachowa³y siê nasze czworonogi. Zamiast szczekaæ — skamla³y, a gdy zdjêto z nich szleje, rozbieg³y siê i poczê³y ³apami odgarniaæ œnieg. Z tak¹ szybkoœci¹, jakby nie mia³y za sob¹ paromilowej wêdrówki. Po chwili znik³y w wykopanych jamach. Potê¿ny t³umok zwiniêtego namiotu zosta³ zwalony z sañ, teraz nale¿a³o rozprostowaæ p³achtê, podsadziæ pod ni¹ aluminiowe kije i dŸwign¹æ budowlê. Namiot na piêæ osób, do tego namiot zimowy, a wiêc ocieplany potrójn¹ warstw¹ nieprzemakalnej tkaniny, sporo wa¿y i nawet dwu ludzi mia³oby du¿y k³opot z jego ustawieniem. Na szczêœcie nas by³o piêciu, ale i tak ledwo uporaliœmy siê z ciê¿kim i sztywnym pokrowcem. Mo¿e przyczyn¹ naszej s³aboœci by³o w³aœnie „z³e s³oñce”. Jak wspomnia³em, by³ to namiot zimowy, posiada³ wiêc pod³ogê, czyli takie samo nieprzemakalne p³ótno jak na œcianach. Wygoda to i niewygoda — wyjaœni³ mi póŸniej Dohey. Wygoda, poniewa¿ usuwa koniecznoœæ wyk³adania wnêtrza warstw¹ œwierkowych ga³¹zek, celem izolacji od œniegu, niewygoda — poniewa¿ nie pozwala na ogrzewanie wnêtrza przenoœnym ¿elaznym piecykiem. Przy œrednich temperaturach nie ma to znaczenia, lecz gdy s³upek termometru spada poni¿ej 32 stopni23, nale¿y przed snem grubo siê ubraæ. Wreszcie ustawiliœmy namiot. Spojrza³em ku niebu i przerazi³em siê. W górze pali³y siê teraz jakimœ przera¿aj¹cym blaskiem a¿ cztery s³oñca. Poczu³em uk³ucia na policzkach, na czole, jakby tysi¹ce drobniutkich szpileczek atakowa³o twarz. — Szybciej, ch³opcy! — ponagla³ nas Darnley. Œci¹gnêliœmy z sañ derki oraz pojemniki z ¿ywnoœci¹ i wnieœliœmy do namiotu. — A teraz — komenderowa³ porucznik — k³adŸcie siê. G³owy nakryæ kocami, nie wychodziæ. Sam zasznurowa³ wejœciow¹ p³achtê. W namiocie zapanowa³ mrok. Przesta³o mnie k³uæ, ale duchota nie ust¹pi³a. I nie ust¹pi³o zmêczenie. Z westchnieniem ulgi rozci¹gn¹³em siê na derce, a drug¹ przykry³em siê a¿ po czubek nosa. Podobnie post¹pili moi towarzysze. Zapad³a cisza i w tej ciszy zasn¹³em. Po³owê dnia i ca³¹ noc trwa³ mój sen. Nigdy jeszcze nie spa³em tak d³ugo, ale nie by³em wyj¹tkiem. Wszyscy spaliœmy do œwitu nastêpnego ranka, jak gdyby po za¿yciu œrodka nasennego. Zbudzi³ mnie gwar g³osów i blask s³oñca wpadaj¹cy przez wejœciowy otwór. Zerwa³em siê, wyszed³em. Ju¿ dawno min¹³ œwit i zacz¹³ siê piêkny, jasny dzieñ. Ani œladu duchoty, ani œladu czterech s³oñc. Psy powy³azi³y ze swych nor i szczekaniem domaga³y siê jedzenia. Z pakowaniem baga¿y uwinêliœmy siê dwa razy szybciej ni¿ z ich roz³adowaniem poprzedniego dnia. Po œniadaniu ruszyliœmy w drogê. Œnieg zapada³ siê pod nogami, psy poczê³y grzêzn¹æ w zaspach. Trzeba by³o przypi¹æ rakiety i torowaæ im drogê. Ciê¿ka to robota, jednak nikt nie narzeka³. Nastêpnego dnia przyroda zlitowa³a siê nad nami. S³upek termometru opad³, œnie¿na pow³oka stê¿a³a i rakiety okaza³y siê zbyteczne. Pominê dalsze szczegó³y wêdrówki, nie zas³uguj¹ na uwagê. Któregoœ ze s³onecznych popo³udni ujrzeliœmy wreszcie muliste, szare wody Athabasca. Dzieñ by³ mroŸny i bezwietrzny, wiêc nawet najdrobniejsza fala nie pluska³a przy p³askim brzegu. Jezioro nie ca³e zamarz³o. Przy brzegach ci¹gnê³o siê pasmo pokruszonego lodu, lecz dalej biela³y kawa³y kry, a za nimi b³yszcz¹ce s³oñcem lustro wody. Na lewo od nas toczy³a siê pod zwa³ami œniegu rzeka MacFarlane. Kilkadziesi¹t kroków w prawo, na ob³ym pagórku, wznosi³ siê parterowy budynek z kominem na dachu i z czarn¹ kit¹ dymu bij¹c¹ w niebo. Dobry znak, gospodarz jest na miejscu. Zza budynku, z zapamiêta³ym ujadaniem, wyskoczy³o kilka psów i pogna³o ku naszym zaprzêgom