Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Tak, zaczęlam się uczyć, ale tego się nie nauczylam - odrzekla, cofając rękę. Shepherd podniósl się z kamienia. Położył dłoń na torebce fistaszków, na ręce Dylana. - Dom. - Tak, dom - powiedział niecierpliwie Dylan, czując, jak z każdą sekundą przymus działania narasta. Przestępowal z nogi na nogę jak dziecko, które musi iść do ubikacji. - Widzę dom. - Widzę dom - odezwal się Shep. - Widzę duży dom wychodzący na jezioro. - Widzę duży dom wychodzący na jezioro - powiedział Shep. - Co robisz, bracie? Zamiast powtórzyć „Co robisz, bracie", jak się spodziewal Dylan, chłopak rzekł: - Widzę duży dom wychodzący na jezioro. - Tak'? Widzisz dom? Też go widzisz? - Ciasto? - Fistaszki, Shep, fistaszki. - Ciasto? - Trzymasz na tym rękę, patrzysz na to, Shep. Widzisz, że to torebka fistaszków. - Ciasto Tahoe`? - Och, tak, być może. Pewnie w tym domu w Tahoe mają ciasto. Mnóstwo ciasta. Wszystkie rodzaje. Ciasto czekoladowe, cytrynowe, korzenne, marchewkowe... - Shep nie lubi marchewkowego ciasta. - Nie, nie chcialem tego powiedzieć, pomylilem się, nie mają ciasta marchewkowego, Shep, ale mają każdy cholerny rodzaj ciasta. - Ciasto - powiedział Shep i pustynia Nowego Meksyku złożyła się, a wokół nich zaczęła się rozkładać chłodna zielona przestrzeń. 46 Na stokach wokół jeziora wznosiły się wielkie sosny, stożkowate i rozłożyste, tworząc rozlegle pałace o zielonych, przesyconych wysublimowanym aromatem komnatach, w których panowało wieczne Boże Narodzenie. Niektóre drzewa miały ponad dwieście stóp wysokości i zdobiły je przeróżnej wielkości szyszki - od drobnych jak morele po ogromne jak ananasy. Słynne jezioro, widziane przez wyjątkowo szczęśliwie dobrane ramy z rzeźbionych przez czas gałęzi, potwierdzało swą reputację najbardziej kolorowego akwenu na świecie. Cala po wierzchnia, od środkowej głębi mającej ponad tysiąc pięćset stóp po przybrzeżne mielizny, mieniła się, opalizując niezliczonymi odcieniami zieleni, błękitu i fioletu. Złożywszy się z jałowej pustyni wprost nad wspaniale jezioro Tahoe, Jilly wypuściła z płuc żar, żegnając się ze skorpionami i ćmami, i wciągnęła ożywczy haust powietrza, w którym wirowały motyle i śmigały brązowe ptaki. Shepherd przeniósł ich na wyłożoną płytami kamiennymi ścieżkę, która wiła się przez las między cieniem rzucanym przez gęste sosny i leśnymi paprociami. Na końcu ścieżki stal dom: w stylu Wrighta, z kamienia i srebrnego cedru, o wysokich oknach i szerokim dachu na wspornikach, ogromny, lecz pozo- stający w niezwykłej harmonii z naturalnym otoczeniem. - Znam ten dom - powiedziała Jilly. - Byłaś tu? - Nie. Nigdy. Ale widziałam go gdzieś na zdjęciach. Pewnie w jakimś piśmie. - Fakt, że jest jak żywcem wyjęty z „Architectural Digest". Szerokie kamienne schody prowadziły na taras przed wejściem, osłonięty dachem na wspornikach z podsufitką z drewna cedrowego. Idąc po schodach między Dylanem i Shepherdem, Jilly spytała: - Ten dom ma związek z Lincolnem Proctorem? - Tak. Nie wiem jaki, ale wyczułem ze śladu, że był tu przynajmniej raz, może więcej niż raz, i że to miejsce jest dla niego ważne. - Czyli to może być jego dom? Dylan pokręcił głową. - Nie sądzę. Drzwi - geometryczne dzieło art deco z brązu i szkła witrażowego - mogło wraz bocznymi oknami stanowić rzeźbę. - A jeżeli to pułapka - zaniepokoiła się. - Nikt nie wie o naszym przybyciu. Niemożliwe, żeby to była pułapka. Poza tym... nie czułem tego. - Może najpierw powinniśmy trochę poobserwować tę norę, popatrzeć z lasu, aż zobaczymy, kto wchodzi i wychodzi. - Instynkt mi mówi, żeby wpaść od razu. Do diabla, nie mam wyboru. Muszę tam iść, to tak... jakby pchało mnie tysiąc rąk. Muszę zadzwonić. Zadzwonił do drzwi. Jilly została przy Dylanie, choć zastanawiała się, czy nie uciec biegiem między drzewa. Przy swojej obecnej zmienności nie miała już żadnego schronienia na tym świecie, które mogłaby nazwać bezpieczną oazą. Jedyne miejsce, jakie jej pozostało, było przy braciach O'Connerach, a ich jedyne miejsce było przy niej. Drzwi otworzył im wysoki, przystojny mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach i wyjątkowo szarych oczach barwy zaśniedziałego srebra. Te przenikliwe oczy na pewno potrafiły stać się surowe i zimne jak stal, lecz teraz spoglądały na nich ciepło i przyjaźnie, wydając się zupełnie niegroźne jak szare krople wiosennego deszczyku. Jego glos, który Jilly zawsze podejrzewała o to, że podczas audycji jest elektronicznie poprawiany, miał ten sam glęboki tembr i lekko przydymioną barwę jak w radiu. Rozpoznała go natychmiast. - Jillian, Dylan, Shepherd - powiedział Parish Lantern. - Czekałem na was. Wejdźcie, proszę. Mój dom jest waszym domem. Dylan, którego mina świadczyła, że jest tak samo oszołomiony jak Jilly, wybąkał: - Pan? To znaczy... naprawdę? Pan? - Owszem, ja to na pewno ja, tak przynajmniej było, gdy: ostatni raz patrzyłem w lustro. Wejdźcie. Mamy sobie tyle d~ powiedzenia, tyle do zrobienia. Obszerny hall był wyłożony podłogą z wapiennych płyt i boazerią z drewna koloru miodu. Pośrodku stały dwa chińskie krzesła z palisandru obite szmaragdowozieloną tapicerką ora; duży stół z dużą czerwonobrązową żardynierą, którą wypełniało kilkadziesiąt świeżych tulipanów - żółtych, czerwonych i pomarańczowych. Zaskoczona Jilly poczuła się tu mile widzianym gościem, jak gdyby odnalazła drogę do właściwego miejsca, niemal jak pies który zgubi się podczas przeprowadzki z jednego miasta do drugiego i potrafi instynktownie pokonać wielkie odległości do nowego, nieznanego mu domu. Zamykając drzwi, Parish Lantern powiedział: - Później będziecie się mogli przebrać i odświeżyć. Kiedy się dowiedziałem, że przyjdziecie, bez bagażu i w takim stanie, poleciłem mojemu służącemu, Lingowi, by kupił wam wszystkim nowe ubrania, odpowiadające - jak mniemam - waszym gustom. Nie lada sztuką było zdobycie w tak krótkim czasie T -shirtów z kojotem