Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Pewna osoba (Rosina) kiedyś powiedziała: „Bardziej ci zależy na teatrze niż na kobietach”. To prawda. Nigdy (zdarzyło się to tylko raz, kiedy byłem bardzo młody) nie myślałem poważnie o tym, żeby się ożenić. Raz tylko (to ten sam przypadek) kochałem naprawdę. A potem zjawiła się Klementyna, wiecznie cudowna, niepowtarzalna. Świata poza nią nie widziałem. Miałem też wiele innych, och, jakże słodkich, dziewczyn. Ale nie jestem kobieciarzem. Na pierwszym miejscu zawsze stawiałem sprawy zawodowe. Pod tym względem byłem zawsze wymagający zarówno wobec siebie, jak i wobec innych. Idiotyczne romanse, zwłaszcza w niewielkiej grupie, przeszkadzają w poważnej pracy. Sam jestem bardzo skłonny do zazdrości i miałem do czynienia z wieloma zazdrosnymi ludźmi. Zawiść sprawiała mi mniej kłopotów. Paraliżująca zazdrość strasznie przeszkadza w teatrze i wcześnie zdałem sobie sprawę, że przezwyciężenie jej to wstępny warunek sukcesu. Czy żałowałem, że nie stałem się aktorem najwyższej rangi? Ileż razy zadawano mi to pytanie! Oczywiście, że żałowałem. Reżyserzy zawsze zazdroszczą aktorom i podejrzewam, że niemal każdy wielki reżyser w głębi ducha wolałby być wielkim aktorem. Niektórzy uważali, że wspanialsza kariera czeka mnie w filmie i telewizji, i próbowali mnie tam zwabić. Mimo jednak wielu zabawnych ekskursji nigdy nie zależało mi specjalnie na filmie i telewizji. Zawsze uważałem, że miejscem prawdziwej sztuki jest teatr. Miałem swoje ambicje, zwłaszcza jeśli chodzi o Szekspira, ale zawsze ogarniała mnie trema, kiedy grałem Lira. Jeśli zaś chodzi o mojego Hamleta, to im mniej się o tym powie, tym lepiej. Myślę, że dobrze zagrałem rolę Prospera, kiedy Lizzie ucieleśniała Ariela. Była to moja ostatnia wielka rola, bardzo dawno temu. Od tamtej chwili stałem się mniej próżny. Próżność otrzymuje w teatrze takie cięgi, że można by przypuszczać, iż zacznie zanikać. Jednakże nadal cechuje większość aktorów, którzy traktują ją nie tylko jako zawodową słabostkę, lecz także jako niezbędny środek umożliwiający im przetrwanie. Autentyczny, szczery podziw, a spotykamy się z nim często, zawsze bardzo podnosi aktora na duchu. Obserwowałem dobrych i wielkich aktorów, takich jak Wilfred, Sidney Ashe, Marcus Henty (on także był jednym z kochanków Klementyny), Fabian Ginsberg, nawet Perry, nawet Alb, i ze spokojem stwierdzałem, że im nie dorównuję. Łatwiej mi to przychodziło, kiedy byłem bez reszty zaabsorbowany reżyserką. Bawiłem się doskonale sam, a także bawiłem publiczność, grając niewielkie epizody w sztukach przez siebie reżyserowanych, raz omal nie ściągnąłem na siebie uwagi, występując jako Jakub w Mewie. No cóż, wydaje mi się, że piszę o wszystkim naraz i wychodzi z tego wielki galimatias. Może winienem naprawdę traktować te notatki jako surowy materiał. Oprę się pokusie, chwilowo w każdym razie, by opowiedzieć o reżyserowanych przez siebie sztukach. Znany jestem jako specjalista od Szekspira, ale oczywiście próbowałem wszystkiego, wierzcie mi, naprawdę wszystkiego. A więc dosyć tego chwalenia się. Te chaotyczne zapiski miały posłużyć jedynie wprowadzeniu na ich karty Klementyny Makin. Lecz biedna Klementyna może poczekać, bo i cóż jej innego pozostaje. Wielka walka skończyła się na zawsze. Siedzę sobie tu teraz i tak się zastanawiam: Czyżbym się wyrzekł tego czaru? Czyżbym zaprzepaścił swą książkę? Przebaczył nieprzyjaciołom? Zrezygnował z władzy ostatecznej przemiany magii w ducha? Czas pokaże. Właśnie wydarzyło się coś dziwnego i niepokojącego. Napisałem powyższe słowa, siedząc na trawniku przed domem, na swym skalnym „tronie” koło wypełnionej kamykami niecki. Poranne słońce zaczęło mocno przypiekać, postanowiłem więc przynieść sobie kapelusz. Trochę mnie boli głowa; pewnie powinienem zmienić okulary. Wszedłem do domu i ruszyłem po schodach na górę, mrużąc oczy w półmroku. Kiedy znalazłem się na górnym podeście, od razu uświadomiłem sobie, że coś się stało, choć na razie nie mogłem się zorientować co. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mój ulubiony, wielki, obrzydliwy wazon zniknął z postumentu. Spadł na podłogę i rozbił się na drobne kawałki. Ale jak? Postument jest idealnie stabilny i stoi na tym samym miejscu. Nie wieje wiatr, zasłona z koralików nie porusza się wcale. Może przesunąłem nieco wazon, kiedy go wczoraj odkurzałem? Może było lekkie trzęsienie ziemi? Niechętnie myślę o tym, że sam zawiniłem, bo wiem, że tak nie jest. Lubiłem to biedne brzydactwo, przywiązałem się do niego jak do starego psa. Pozbierałem skorupy, zastanawiając się, jak by je skleić, ale oczywiście byłoby to niemożliwe. Jak ten wazon mógł spaść z postumentu? Głowię się nad tym pytaniem. – Przecież wszystkie listy leżą w psiej budzie, panie Arrowby