Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nie wyglądał na zdziwionego ani poruszonego, ani wstrząśniętego tym, co się stało. Oczy miał zamglone, jakby niezdolne do skupienia wzroku. – Możesz iść? – spytała Angie. – Tak. Podniósł się chwiejnie, na kilka sekund zamknął oczy, powoli wypuścił powietrze. Znalazłem fotokopię, której szukałem, wytarłem ją żwirem i włożyłem do kieszeni marynarki Socii. Eugene stał teraz pewnie. Popatrzyłem na niego. – Wracaj do domu. Skinął głową i oddalił się bez słowa. Wspiął się po zboczu i zniknął za krzakami. Po chwili Angie i ja ruszyliśmy tą samą drogą. Gdy wracaliśmy do mnie, otoczyłem ją ramieniem w talii i starałem się o tym nie myśleć. 30 W ostatnim tygodniu swojego życia mój ojciec przy wzroście metr osiemdziesiąt pięć ważył niecałe pięćdziesiąt kilogramów. O trzeciej nad ranem w jego szpitalnym pokoju nasłuchiwałem grzechotu wydobywającego się z jego piersi, brzmiącego, jakby ktoś gotował w garnku tłuczone szkło. Wypuszczał powietrze z trudem, jakby musiał je przepchnąć przez grubą warstwę gazy. W kącikach ust zaschła mu biała ślina. Gdy otworzył oczy, jego zielone tęczówki zdawały się pływać bezładnie po powierzchni bieli. Zwrócił głowę w moją stronę. – Patrick. Nachyliłem się nad łóżkiem. Dziecko we mnie nie traciło czujności, cały czas obserwując jego ręce, gotowe odskoczyć, gdyby poruszyły się zbyt gwałtownie. Uśmiechnął się. – Twoja matka mnie kocha. Pokiwałem głową. – To w każdym razie... – zakasłał i gwałtowność tego odruchu sprawiła, że jego pierś się zapadła, a głowa oderwała od poduszki. Skrzywił się, przełknął wydzielinę. – To w każdym razie coś, co mogę ze sobą zabrać. Tam. Wzniósł oczy do góry, jakby chciał uchwycić jakiś ślad miejsca, do którego miał się udać. – To fajnie, Edgar – powiedziałem. Słaba dłoń poklepała mnie po ręku. – A ty mnie ciągle nienawidzisz, prawda? Spojrzałem w szalone tęczówki i przytaknąłem. – A co z tymi bzdetami, których uczyły cię zakonnice? Co z odpuszczaniem win? – uniósł brwi, znużony, ale ubawiony. – To już zużyłeś, Edgar. Dawno temu. Słaba ręka wyciągnęła się jeszcze raz, musnął mnie po brzuchu. – Jeszcze się wściekasz o tę blizenkę? Wpatrywałem się w niego, nie dając mu nic, pokazując, że nie ma już nic, co mógłby mi zabrać, nawet gdyby miał dość siły. Lekceważącym gestem machnął ręką. – No to chuj ci w dupę. – Zamknął oczy. – Po co przyszedłeś? Odsunąłem się, patrząc na wyniszczone ciało, czekając, aż przestanie to na mnie robić wrażenie, aż trujący szlam miłości i nienawiści przestanie płynąć w moich żyłach. – Zobaczyć, jak umierasz. Uśmiechnął się, wciąż nie otwierając oczu. – Ach – powiedział. – Sęp. A więc jesteś jednak nieodrodnym synem swojego ojca. Potem na chwilę zasnął, a ja patrzyłem, słuchając, jak tłuczone szkło grzechocze w jego piersiach. Wiedziałem, że wyjaśnienie – czymkolwiek było – na które czekałem całe życie, tkwiło zamknięte w tym nędznym ciele, w tym gnijącym mózgu i że nigdy go nie opuści. Uda się razem z moim ojcem w jego czarną podróż do tego miejsca, które widział, gdy tęczówki jego oczu uciekały w głąb czaszki. Cała ta mroczna wiedza należała tylko do niego i zabierał ją ze sobą, żeby w drodze mieć się z czego pośmiać. O wpół do szóstej ojciec otworzył oczy i skinął na mnie. – Coś się pali – powiedział. – Coś się pali. Oczy mu się rozszerzyły, usta rozwarły, jakby chciał zawyć. I umarł. A ja patrzyłem, nadal czekając. 31 Piątego lipca o wpół do drugiej nad ranem spotkaliśmy się ze Sterlingiem Mulkernem i Jimem Vurnanem w barze Hyatt Regency w Cambridge. To jeden z tych drinkbarów umiejscowionych na obracającej się platformie. Płynąc powolnym kolistym ruchem, podziwialiśmy migoczące światła miasta. Czerwone ceglane mostki dla pieszych na rzece Charles sprawiały wrażenie starych i poczciwych i nie drażniły mnie nawet porośnięte bluszczem mury Harvardu. Mulkern miał na sobie szary garnitur i białą koszulę, ale bez krawata. Jim włożył sweter z angory z okrągłym wycięciem pod szyją i jasnobrązowe bawełniane spodnie. Ani jeden, ani drugi nie wyglądał na zadowolonego. Angie i ja byliśmy w codziennych strojach i mieliśmy to gdzieś. – Mam nadzieję, że wezwaliście nas tutaj o tej porze z jakiegoś naprawdę ważnego powodu, chłopcze – powiedział Mulkern. – Oczywiście. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proszę łaskawie powiedzieć, jak się umawialiśmy. – Dajże spokój. O co znowu chodzi? – Proszę przypomnieć warunki naszego kontraktu. Mulkern spojrzał na Jima i wzruszył ramionami. – Patrick – powiedział Jim. – Wiesz doskonale, że umawialiśmy się na stawkę dzienną plus zwrot kosztów. – Plus? – Plus premia w wysokości siedmiu tysięcy dolarów, jeśli przedstawisz dokumenty skradzione przez Jenne Angieline. – Jim był rozdrażniony; może jego ślubna blondyna z dyplomem Vassar i fryzurą Dorothy Hamill kazała mu spać na kozetce. A może właśnie przerwałem im kwartalną schadzkę? – Wypłaciliście mi zaliczkę w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Pracowałem nad sprawą przez siedem dni. Ściśle biorąc, gdybym chciał czepiać się szczegółów, dziś zaczął się ósmy, ale nie będę małostkowy. Oto rachunek. – Podałem go Mulkernowi. Ledwo spojrzał. – Śmiesznie wygórowany, ale wynajęliśmy ciebie, bo twoje wyniki jakoby usprawiedliwiają takie stawki. Oparłem się na krześle. – Kto napuścił na mnie Curtisa Moore’a? Wy czy Paulson? – Co ty, u diabła, wygadujesz? Curtis Moore pracował dla Socii – powiedział Jim. – Ale, o dziwo, udało mu się zacząć mnie śledzić jakieś pięć minut po naszym pierwszym spotkaniu. – Spojrzałem na Mulkerna. – Jakże wygodnie. Oczy Mulkerna nie zdradzały niczego. Oczy człowieka, który jest w stanie odeprzeć tysiące przypuszczeń, choćby nie wiem jak logicznych, póki nie szły za nimi żadne dowody. A jeśli nawet dowody się znajdą, zawsze może powiedzieć, że sobie nie przypomina. Pociągnąłem piwa. – Czy znał pan blisko mojego ojca? – Znałem go dobrze, chłopcze, a teraz przejdźmy do sedna. – Spojrzał na zegarek. – Wiedział pan, że bił swoją żonę, maltretował dzieci