Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Staś miał jechać do Australii. Przed samy"1 wyjazdem, żegnając się z matką, powiedział: — Teraz mam do ciebie prośbę, ale czy obiecujesz mi, że zrobisz to, 6 co cię poproszę? Gdy zaś pani Witkiewiczowa, zdumiona, ale przyzwyczajona do ekstrawagancji syna wyraziła po krótkich targach swą zgodę, Staś ciągnl dalej: 308 —— Błagani cię, mamo, wyskocz teraz przez okno! — Ależ, Stasiu, co ci w głowie! — Mamo, musisz to zrobić, błagam cię! Ponieważ mieszkanie było na niewysokim parterze, pani Witkiewiczowa w rezultacie nalegań syna uległa, wdrapała się na parapet i zeskoczyła. — No, widzisz, Stasiu, zrobiłam, o coś mnie prosił, powiedz mi więc teraz, o co ci chodziło zmuszając mnie do takich dziwacznych poczynań? — Dziękuję ci, mamo — na to Witkacy — teraz pojadę spokoj-ny, gdyż wiem, że w razie pożaru dasz sobie radę i potrafisz się uratować. W lecie roku 1920 widywaliśmy się dość często. Kolonia artystyczna w Zakopanem była wówczas liczna i składająca się z ludzi często bardzo interesujących. Obok Witkacego najwybitniejszym przedstawicielem „formizmu" na gruncie zakopiańskim był stawiający jeszcze podówczas swe pierwsze kroki na polu rzeźby — August Zamoyski. Mieszkał on ze swą pierwszą żoną, znaną tancerką Ritą Sacchetto, na Skibówkach, gdzie czasem odbywały się zabawy przeciągające się aż do rana. Niewiele nam potrzeba było do szczęścia,,a fantazji i pomysłów nie brakło. ; :; ; ; Pamiętam, jak kiedyś nocą, po takiej zabawie, zakradliśmy się z Witkacym do pracowni malarza Tymona Niesiołowskiego i przemeblowaliśmy ją całkowicie. Niezapomniane były nasze ekskursje w góry, niewiele wprawdzie mające wspólnego z taternictwem, ale na swój sposób oryginalne. Szczególniej utkwiła mi w pamięci jedna z nich — nocna. Wyszliśmy z Zakopanego późnym wieczorem, przy księżycu, nie, posiadając żadnego określonego planu. Zawędrowaliśmy już późną nocą na Liliowe. Zimno było piekielne i wiatr dął szalony. Witkacy zadecydował, że będziemy tam nocować. Szczękając zębami z zimna spędziliśmy pod wspólną kołdrą tę krótką zresztą noc. Przed świtem ruszyliśmy na Świnicę. Wszedłem na nią jednak ja sam, bo Witkacy cierpiący okresowo na lęk przestrzeni, czekał na mnie nieco niżej od przełęczy Swinickiej. Resztę dnia spędziliśmy w kosówkach przy Stawach Gąsienicowych śpiąc, jedząc i rozmawiając o najprzeróżniejszych sprawach. Witkiewicz jako causeur był wprost nieoceniony. Miał on nie tylko dar interesującego opowiadania, fenomenalnego naśladowania pewnych osób i odgrywania całych scenek, lecz potrafił być również, co się rzadko zdarza, także i uważnym słuchaczem. Rozmowa z nim, szczególniej gdy był w werwie i nastroju, bywała nie tylko najżywszą przyjemnością, ale często i przeżyciem. Nie było, rzec można, dziedziny kulturalnej czy też naukowej, wobec której nie zajął on zdecydowanego i określonego stanowiska. Powaga myślenia i poważny stosunek do spraw tzw. „istotnych" szły u niego 309 jednak zwykle w parze z kompletnym brakiem liczenia się z otaczającym go światem. Bardzo grzeczny w stosunkach z ludźmi, gdy chodziło jednak o prze prowadzenie jakiejś „demonicznej" koncepcji czy też stworzenie „nonsensu życiowego", bywał bezwzględny, a czasem wprost okrutny, nie cofając się przed stworzeniem najbardziej nawet kłopotliwych sytuacji Wprowadzić niespodzianie do obcego mu domu orszak najdziwniejszych i ad hoc zebranych gości należało do jego najulubieńszych sztuczek. Pamiętani szereg takich zebrań, gdy gospodarz, niezwykle pochlebiony faktem goszczenia u siebie Witkacego, w miarę przybywania coraz to nowych i nieoczekiwanych gości, coraz bardziej tracił na humorze, mienił się na twarzy, by w końcu z głuchą rezygnacją i sztucznym uśmiechem pełnić swą, jakże ciężką w takich razach, rolę gościnnego amfitriona do końca. Pamiętam też pierwszą oficjalną wizytę Witkacego w domu moich rodziców, którym cuda opowiadałem o swym nowym przyjacielu. Wizyta wypadła niezwykle efektownie, gdyż Witkacy, wypiwszy potężną ilość alkoholu przy obiedzie („popojka a la manierę russe"), wykonał po czarnej kawie bieg na czworakach do salonu, gdzie zasiadłszy do fortepianu odegrał cały swój repertuar, z Menuetem skomponowanym na Oceanie Spokojnym i walczykiem pod tytułem Żal za uciekającym bezpowrotnie życiem (własne kompozycje!), a skończywszy na straszliwej jakiejś improwizacji (chlust!). Pamiętam, że w gabinecie mego ojca zebrali się właśnie starsi panowie na brydża, tego rodzaju więc wybuch temperamentu Witkacego wypadł dość nie w porę. Trzeba było nie lada wybiegów, by przerwać ten koncert, dla którego oryginalności, niestety, zebrani okazywali stosunkowo mało zrozumienia. Pomimo że debiut Witkacego wypadł w domu mych rodziców dość oryginalnie, jednak mimo wszystko bardzo go polubili i bywał u nas dość często. Mimo ekstrawagancji był w gruncie rzeczy prawdziwym gentlemanem, dobrze wychowanym i niezwykle delikatnym. Oczywiście, że trudno było stosować tu kryteria normalne, lecz te zalety Witkacego mógł poznać każdy, kto miał okazję dłuższego z nim obcowania; lecz wróćmy do owych Witka-cowskich „najazdów". Pamiętam taki zakopiański wieczór w „Czerwonym Dworze" u pięknej pani Gaszyńskiej. Było to bodajże w roku 1921. Zjechała wówczas d° Zakopanego żelazna ekipa młodego polskiego futuryzmu: Bruno Jasieński, Anatol Stern, Aleksander Wat. Byłem wówczas entuzjastą tego1 nowego kierunku i zawziętym kibicem tego grona. Szaleliśmy" po Zakopanem budząc przerażenie wśród kołtunerii i sfer towarzyskich comme U faut. Witkacy pomalował nam olejnymi farbami na wstążkach od kapeluszy 310 czerwone, żółte i niebieskie krążki, które miały być oznaką naszego klubu „bezpłodnych samodręczycieli", i używał na całego, wymyślając coraz to bardziej skomplikowane mistyfikacje i nowe formy „nonsensu życiowego"; otóż udaliśmy się w takim gronie do pani Gaszyńskiej, osoby pięknej i dystyngowanej. Pamiętam, mieszkał wówczas w „Czerwonym Dworze" Antoni Kamieński — świetny rysownik, już wtedy stary i zgorzkniały. Chodziły o nim dziwne słuchy. Miał jakoby lalkę drewnianą, w której się podobno kochał i którą zazdrośnie strzegł przed oczyma obcych intruzów. Witkacemu udało się kiedyś ją zobaczyć, a skontatowawszy, że jest spaczona, wyraził się, że „pewno umarła". Na to Kamieński wpadł w istny szał, krzyczał, że jest ona pogrążona w letargu, i dziwi się, że Witkacy jnu tak dokucza eto., ete. Witkacy był zachwycony! W owych czasach wmówił Kamieńskiemu, że pani G. w nim się kocha