Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nie wolno wykluczać, że Carlo Gesualdo jak gdyby zabijał samego siebie, popełniał z rozpaczy samobójstwo, znęcając się z taką zapamiętałością i z takim okrucieństwem nad swoją dogorywającą albo martwą już żoną. Rzadko, lecz bywają podobne wypadki (twierdził petersburski profesor) w splątanych labiryntach ludzkiej psychologii; wypadki, które można określić mianem >,samobójstwa poprzez zabójstwo". Anna była olśniona konkluzją, a raczej hipotezą (skoro chodziło o wypadek tak odległy w czasie i przestrzeni) petersburskiego luminarza. Czy mógłbym (prosiła) odwiedzić w Neapolu, na Piazza Gesu, jej znajomego profesora psy- 701 chologii, Marconiego, z którym nieraz rozmawiała o wiekowej tragedii neapolitańskiej na pobliskiej Piazza San Donie-nico, aby przedstawić mu ostrożną diagnozę jego petersburskiego kolegi? Nie mogłem się tu nie uśmiechnąć. Anna dobrze wiedziała, że odnosiłem się zawsze z nieufnością do tajemnej wiedzy psychologicznej. IX Wszystko odbywało się w promieniu kilkuset metrów. Z placu Świętego Dominika, gdzie niegdyś znajdował się pałac rodziny Gesualdo, przeszedłem krótkim odcinkiem Spaccanapoli, nie wstępując po drodze do ulubionego kościoła Świętej Klary, na Piazza Gesu, plac Jezusa, i zajrzałem dość niechętnie do Chiesa Gesu, kościoła Jezusa. Niechętnie, bo za oryginalną fasadą dawnego pałacu renesansowego krył się ociężały, przeładowany wystrój barokowy. Ale jednak stanąłem na chwilę przed bocznym ołtarzem poświęconym świętemu Ignacemu Loyoli. U jego stóp pochowano zaraz po śmierci w Gesualdo „księcia muzyków", nie trafiając — o dziwo! — na żadne przeszkody ze strony władz kościelnych. Wielki madrygalista był także zbrodniarzem, to prawda, ale spowinowaconym z kardynałami, papieżami, a nawet świętym. Dokładnie naprzeciwko kościoła Jezusa, po tamtej stronie placu za centralną kolumną barokową, stała kilkupiętrowa, obdrapana i w wielu miejscach podziurawiona kamienica, o której zawsze — ilekroć przechodziłem placem do Świętej Klary — myślałem nie wiadomo dlaczego, że jest kopią petersburskiego domu czynszowego, w którym Ras-kolnikow zabił lichwiarkę i jej siostrę. Zniszczony fronton nie przeszkadzał, że wewnątrz powstały piękne, wytworne mieszkania. W jednym z tych apartamentów mieszkał profesor Marconi. Znał w dawnych latach Annę, więc z cierpliwym i życzli- 702 wym uśmiechem wysłuchał mojej relacji o broszurze Diuka Nieznanego, hipotezie petersburskiego psychologa Litaje-wa i nadziejach Anny, że ją potwierdzi. — Nie mogę jej potwierdzić — roześmiał się głośno — gdyż ja i profesor Litajew, którego dwie czy trzy rozpraw-ki czytałem w zachodnich annałach psychologii, należymy do różnych szkół badawczych. Całkowicie, biegunowo odmiennych. Dla mnie niedorzeczna jest koncepcja samobójstwa w postaci zabójstwa, odebranie sobie życia za pośrednictwem innej, zabitej osoby. Kiedy Anna mieszkała jeszcze w Neapolu, przychodziła tu do mnie czasem, słuchaliśmy razem muzyki (jestem trochę melomanem) i zawsze doradzałem jej, żeby dała spokój dochodzeniom psychologicznym i ograniczyła się do analizy dzieła. Artysta to przede wszystkim jego utwory, bałamuctwem jest grzebanie się w jego biografii. Prawda tkwi w madrygałach, a nie w zabójstwie żony i jej kochanka. Nie wątpię, że Carlo Gesualdo zmienił się dosyć radykalnie po tej swojej krwawej aferze, jestem wszakże pewien, że zmiany odcisnęły się w jego twórczości; i tam trzeba ich szukać. Nic tu po intuicji Anny i naciągniętej bzdurnie hipotezie Litajewa. Niech pan jej to powie otwarcie w liście. Wykonałem polecenie Marconiego. Długo nie nadchodziła odpowiedź, podejrzewałem, że poczuła się dotknięta. Powody milczenia były inne. Umarł wreszcie jej stary, ale wciąż jary ojciec (spadł ze schodów po pijanemu), a towarzysz jej życia zmuszony był zabrać od rodziców w Charkowie swego synka z pierwszego małżeństwa. Po osieroceniu Anna stała się matką; list dowodził, że jakaś nowa i przyjemna struna drgnęła w jej sercu. Kiedyś byłem pewien, że Po śmierci ojca wróci do Włoch. Nie wchodziło to już w grę, skoro nawet swój paszport włoski zamieniła na rosyjski. Jej ojciec byłby rad, ale jej polska matka leżała ostatecznie osamotniona na rzymskim cmentarzu międzynarodowym. W tym samym liście niektóre zdania świadczyły, że zalśniła się jeszcze bardziej nasza „miłosna przyjaźń". An- 703 na, nie bez pewnego talentu poetyckiego, zrobiła to tak, jakby naśladowała (nie znając ich chyba) listy wiecznie kochliwej Mariny Cwietajewej, pisane często do spotkanych przypadkowo mężczyzn, pospolitszych z pewnością od Paster-naka i Rilkego (jeden taki list, do bardzo miernego i tępawe-go poety rosyjskiego, czytałem przed laty w Monachium dzięki samochwalczej uprzejmości adresata). List wreszcie zawierał początek poważnego wykładu u-czonej o linii rozwojowej madrygałów „księcia muzyków"; choć nie wymieniła profesora Marconiego, i nawet słowem nie wspomniała o mojej relacji z wizyty u niego, było jasne, że posłuchała jego rady. X Przez cały ten czas, czyli od chwili poznania Anny i wchodzenia w krąg jej zamiłowań, zbierałem systematycznie płyty z madrygałami „księcia muzyków". Stałem się regularnym odbiorcą, zarekomendowanym przez Annę, niemiec-* kiej firmy dyskograficznej w Kolonii, dla której Carlo Ge-sualdo był przedmiotem kultu (i podobno źródłem znacznych dochodów jako mistrz modnej naraz madrygalistyki). Nie jestem znawcą muzyki, jestem jej miłośnikiem. I to wystarczyło, bym słuchając wieczorem płyt z mojej bogatej już kolekcji, ulegał coraz bardziej urokowi madrygałów