Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Z gnoju ich gniazda rodzą się motyle, przylatują na skrzydłach aż do ich dziobów otwartych i za pokarm im służą. Wstaje, odchodzi i znika na zakręcie uliczki. 27 Młodzieniec, gdy sam został, zapomina o rozmowie, która się toczyła, jakby w niej uczestniczył przed piętnastoma laty. Głowa jego znowu zwisła na dłoń zdrowej ręki. Dokładne wyobrażenie o tym, co się ma odbyć za chwilę, płuca, zda się, z piersi mu wyrwało. Lodowaty dech owionął twarz i posępny dreszcz uderzył go w ciemię czaszki. Z wolna i ta świadomość ciągnącego momentu minęła. Szło wspomnienie. Błędne wspomnienie. Niby rozwiewane i upuszczone skrzydła chmur, co śladem burzy ciągną się bez sił przez leśne gąszcze na reglach, płynęła dusza znękana wśród dzikiej wichury. Płynęła bez wiedzy i sił do okolicy bardzo dalekiej. Oto idzie sam w łąkach rozległych. Z prawej strony ma nizinę przyrzeczną, z lewej suche, wzniesione niwy. Zwiłgła ziemia kwiecistego smugu ugina się pod nogą. Tu i owdzie zdąża przez ścieżkę szlak mrówczy, który zapewne istniał już wówczas, gdy ta wydeptana dróżka łączyła ludzi czczących przed wieloma wiekami święte dęby na wzgórzach, gdzie teraz chwieje się zboże. Jedyną, bardzo uderzającą w oczy nowością jest w tym miejscu brunatne, świeżo wyrzucone kretowisko. Naokół ścielą się wilgotne trawy, jedne ostre jak żywe noże, inne tak misterne, wątłe i wyzute ze znamion siły jak kaprysy cierpienia. Zbryzgane pienistą, ostrą żółcią dzwonków, puszyste od liliowej babki, powleczone rdzawymi kępy smółek i centurii albo rzekami koniczyny – wyrywają z piersi zmarłe westchnienia. Spływa przed oczy mnóstwo kwiatuszków bezimiennych, bladożółtych albo naiwnie błękitnych, jakby je chłop wymyślił. Tu i owdzie stoją na pustych łodygach, które podobno zdradliwy sok zawierają, puszki ulatujące z najlżejszym wiatrem, jak gdyby były szczęściem człowieka. Gdzie indziej tkwią na samej ścieżce źdźbła zboża wyrosłe z ziarn zgubionych przez rękę siewcy, które, choć padły w środku drogi, nie zostały zdeptane przez idących. Z lewej strony kołysze się łan żyta. Ledwie się wykłosiło i barwę liliowej stali przybrało w upałach. Kłosy stoją jeszcze ku górze, obwieszone mnóstwem kwiatu. Słychać tylko świergolenie skowronków i gdzieś daleko, daleko, na pylnej, piaszczystej drodze turkot rozeschniętego wożą. Z martwych wzgórków, jakby dymem owianych przez mietlicę, spomiędzy drzewin kaliny i wilczego łyka, gdzie między zielenią szczerzą się ku słońcu stosy głazów wyrzuconych z roli, płynie woń ziół, niosąca w sobie całe dnie, tygodnie, miesiące, lata młodości... Wzgardzony oset opala tam w słońcu kwiaty o barwie zorzy porannej, która zlitowawszy się nad jego niedolą, zostawiła w nim odbicie swoje. Kolczasta gałąź dzikiej jeżyny, mokra od rosy, obciążona czarnym owocem, wysuwa się z gąszczów niby drapieżna ręka czyhająca na młode życie. Zwiał wiatr z dalekiej strony tę samotnię, ukazał najlichszy szczegół, sennie spoczywający w przezroczystym oddaleniu. Ta ścieżka prowadziła do miejsc miłości, do samotnych kwiatów między dzikimi krzewami, które obwijał leśny chmiel. Na mgnienie oka wrócił się z przeszłości wszystek kształt życia bez wczoraj i bez jutra, zawisł bujając się niby błękitny motyl nad łanem. Ukazały się oczy płonące od uczuć pod arkadami brwi, jakoby ognie święte u ołtarza bóstwa. Wróciła się nieskończoność wzruszenia, zachwyt, co leży na sercu a nie da się wymówić, wyśpiewać ani wy jęczeć. Stanęło słońce, tamten wiatr jeszcze raz ucałował rozżarzone usta – kwiaty łąk i ciche zboża wstrzymały żywot swój, żeby serce mogło odetchnąć powietrzem jutrzni życia i napić się z tego źródła wieczności. Ale nim jeden moment upłynął, zadrżała w sercu psalmo 28 dia wiatru bieżącej godziny. Ozwał się w szumie liści jak gdyby głos ukryty, głos złego dnia, który nadszedł. I cały świat szczęścia zdruzgotany został przez senny jego szmer. Gdzież się podziało szczęście, gdzież się podziało? W cóż się obróciło zaczarowanie jednej istoty w drugą istotę? Gdzież są słowa wyznań, gdzież są te prawdy czyste i proste, na które czekała wieczność? Gdzież się podziały uśmiechy i westchnienia wznioślejsze niż słońce, księżyc i gwiazdy? Jakimże sposobem przestało istnieć to, co było bardziej rzeczywiste niż ziemia, bardziej niewątpliwe niż trwałość gleby, morza i gór, bardziej ważne niż byt wszystkiego, co jest do końca świata? Jakby odpowiedź wzniosły się z głębi ducha wyziewy grobu. Towarzystwo zdruzgotanej ręki i żal z powodu jej utraty, żal fizyczny, zwierzęcy, wstrząsający raz za razem, napełnił ciało. Młodzieniec przytulił do siebie rękę, którą miał stracić za chwilę, i drżącymi wargami szeptał do niej puste dźwięki miłosne, wyzute z dawnego znaczenia. Oczy, zapuszczone w czarną ziemię, ujrzały dzieło straszliwe, którego świętokradzko dotknęły się były lekkie i strojne słowa. W dalekim podglebiu taiła się sprawa, krew lodem ścinająca. Korzenie wzdęte od żywych, pulsujących soków, ruchliwe białe nici miękko obejmowały w dziedzińcu śmierci zgniłą głowę tego, co zasnął. A na ten widok wszystka władza opuszcza ręce i głowę. Bezsilne palce próżnię dokoła siebie znalazły zamiast podpory. Na ciemię głowy zwalił się ciężar skał. Przed oczy falami spłynęła i osiadła sfera mroku i wśród boleści przelatującej dzień cofnął od nich z wolna wylękłą swoją białość. Wyszły z łona ciemności nieprzeliczone szeregi krzyżów żółtych o równym ramieniu i przestrzeń napełniły. Myśli rozpierzchły się, upadły i obróciły w proch. Wtedy zetknęła się z czołem, z ustami i piersią wiadomość, krócej trwająca niż jeden jęk, o czymś innym, innym nad wszelkie ludzkie wyrazy, o łonie chmury płynącej, o zdarzeniu, co za chwilę przez jeden błysk źrenicy trwać będzie. Krew żył runie w bramę zdradziecko zatrzaśniętą i bezwładne serce zwali się i zgruchoce pod jej naciskiem, jak dom zepchnięty z przyciesi i wyważony z węgłów przez trzęsienie ziemi. Pękną żyły ze zgrzytem jakoby szyny z żelaza i świszczącymi ruchy polecą dokądś rozszarpane naczynia. W tym rozbiciu i końcu świata – z najeżonymi włosami, z oczyma rozłamującymi orbity swoje, on, sam jeden, z wrzaskiem, który więdnie na wargach, zerwie się, żeby iść! Dźwigając na piersiach łańcuch gór, wyciągniętymi rękoma szukać będzie ręki swego żywota... Na chwilę wzmógł się. Przytulił twarz do pnia brzozy i objął go lewą ręką. Zagasłe oczy szukały... Ostatnie, samotne ich spojrzenie przywarło do wątłych liści. Młode liście zasepleniły, drgnęły młode konary – i tajemnicze westchnienie spłynęło jak ciężka łza z wiszących gałęzi. Ale co wyrzekły w mowie swej, co wyrzekły... Wówczas tak się stało, jakby ktoś z trudem nadchodził w udręczeniu, w pośpiechu, nie mając chwili jednej na przełknięcie śliny