Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jednakże nie przyniósł mi tym razem dobrych wiadomości. Był nieogolony, oczy miał podkrążone, jak po nieprzespanej nocy, a minę wyraźnie zakłopotaną. — Ubieraj się! — rozkazał szeptem. — Co się stało? — Wczoraj wieczorem gestapo zapieczętowało mój pokój u doktorostwa Malczewskich, w każdej chwili mogą zjawić się tutaj. Musimy natychmiast uciekać. Uciekać? W biały dzień, w południe? Było to dla mnie równoznaczne z samobójstwem. Lewicki niecierpliwił się. — Pośpiesz się wreszcie! — naciskał, podczas gdy ja po prostu stałem w bezruchu, zamiast zgodnie z jego oczekiwaniem pakować torbę. Postanowił dodać mi odwagi i podnieść mnie na duchu. — Nie masz się czego obawiać — zaczął nerwowo wyjaśniać — wszystko jest przygotowane; niedaleko stąd czeka na ciebie ktoś, kto zabierze cię w bezpieczne miejsce. Mimo to nie miałem zamiaru ruszać się stąd. Niech się dzieje, co chce! Lewicki ucieknie i gestapo go nie znajdzie. Wolałem w razie czego tu z sobą skończyć, niż ryzykować dalszą tułaczkę -po prostu brakowało mi już sił. Udało mi się go jakimś cudem o tym przekonać. Objęliśmy się na pożegnanie, będąc prawie pewni, że już nigdy w życiu się nie zobaczymy, po czym Lewicki wyszedł. Zacząłem krążyć po pokoju, który dotychczas wydawał mi się jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie, a teraz sprawiał na mnie wrażenie klatki. Byłem w niej uwięziony jak zwierzę i było już tylko kwestią czasu, kiedy przyjdą rzcźnicy, którzy mnie znajdą i zabiją - zadowoleni z łowów. Ja, który nigdy nie paliłem, wypaliłem tego dnia, oczekując opóźniającej się z godziny na godzinę śmierci, setkę zostawionych przez Łowickiego papierosów. Wiedziałem, że gestapo przychodziło zwykle wieczorem lub we wczesnych godzinach porannych. Nie rozbierałem się, nie zapałałem światła, wpatrywałem się w widoczne przez okno kraty balkonu i wsłuchiwałem się w najcichsze nawet szmery dochodzące z ulicy i klatki schodowej. Ciągle brzmiały mi w uszach słowa Łowickiego. Jego ręka spoczywała już na klamce, gdy jeszcze raz się odwrócił, podszedł do mnie i ponownie mnie obejmując, powiedział: - Gdyby przyszli i wdarli się do mieszkania, skacz z balkonu. Nie wolno im dostać cię żywcem! Potem dodał, by mi ułatwić podjęcie tej decyzji: — Ja noszę przy sobie truciznę, mnie też nie dopadną. Zrobiło się późno. Ruch na ulicach zupełnie ustał i w domu naprzeciwko gasły światła - jedno po drugim. Niemcy wciąż się nie zjawiali. Byłem nerwowo wykończony. W tym czasie życzyłem sobie, żeby przyszli jak najszybciej, skoro musieli już przyjść. Nie chciałem tak długo czekać na śmierć. Później zmieniłem swą decyzję dotyczącą sposobu samobójstwa. Przyszło mi do głowy, że zamiast rzucić się z balkonu, mógłbym się powiesić. Taki rodzaj śmierci, trudno powiedzieć dlaczego, wydał mi się łatwiejszy i szybszy. Wciąż nie zapalałem światła, zacząłem jednak poszukiwać w pokoju sznura. W końcu udało mi się znaleźć dość silny 132 kawałek na regale za książkami. Zdjąłem obraz ze ściany nad półką, sprawdziłem, jak mocno siedział hak, przygotowałem pętlę i czekałem. Gestapo nie przyszło. Nic przyszło też rano, a także przez kilka następnych dni. Dopiero w piątek przed południem, gdy po prawie nieprzespanej nocy leżałem ubrany na kanapie, usłyszałem odgłosy strzelaniny na ulicy. Natychmiast podszedłem do okna. Na całej szerokości ulicy i chodników posuwał się naprzód front żandarmów, strzelających chaotycznie do uciekających ludzi. Po chwili nadjechały ciężarówki z SS-manami i otoczono duży odcinek ulicy, na którym stał również mój dom. Gestapowcy wchodzili grupkami kolejno do wszystkich domów i po chwili wyprowadzali z nich mężczyzn. Weszli też do domu, w którym mieszkałem. Teraz nie mogło być już żadnych wątpliwości, że mnie znajdą. Przysunąłem krzesło do biblioteczki, aby móc łatwiej dosięgnąć haka, przygotowałem sznur i podszedłem do drzwi, by nasłuchiwać. Od schodów dochodziły z niższych pięter niemieckie wrzaski. Po półgodzinie wszystko znów ucichło. Wyjrzałem przez okno: blokada była zlikwidowana, a ciężarówki SS odjechały. A więc nic przyszli. Po tym okresie życia w strachu miał nadejść następny: okres takiego głodowania, jakiego nie przeżywałem nawet w czasach największego braku żywności w getcie. 14 Oszustwo Szałasa Od ucieczki Łowickiego minął tydzień. Gestapo się nie pojawiało. Powoli zacząłem się uspokajać. Zaczęło mi natomiast zagrażać coś innego: wyczerpywały się moje zapasy żywności. Pozostało mi jeszcze tylko trochę fasoli i kaszy. Ograniczyłem jedzenie do dwóch posiłków dziennie. Gotowałem sobie zupę, do której za każdym razem odmierzałem łyżkę kaszy i dziesięć ziaren fasoli, ale pomimo tak skromnego dawkowania, żywność mogła wystarczyć mi zaledwie na kilka dni. Pewnego ranka pod dom, w którym żyłem, podjechał znowu niemiecki samochód wojskowy. Wysiadło z niego i weszło do budynku dwóch SS--manów z kartką w ręku. Byłem przekonany, że przyszli po mnie i znów przygotowywałem się na śmierć. Jednakże i tym razem nie chodziło im o mnie. Skończyła się żywność. Od dwóch dni nic już nie jadłem. Pozostały dwie możliwości: umrzeć z głodu albo zaryzykować i u najbliższej ulicznej handlarki kupić chleb. Wybrałem tę drugą. Dokładnie się ogoliłem, ubrałem i o ósmej rano, starając się zachować zupełny spokój, wyszedłem z domu. Mimo moich wyraźnie „niearyjskich" rysów twarzy nikt nie zwracał na mnie uwagi. Kupiłem chleb i powróciłem do domu. Było to 18 lipca 134 1943 roku. Tym jednym bochenkiem, gdyż na więcej nie miałem pieniędzy, żywiłem się do 28 lipca, czyli przez całe dziesięć dni. 29 lipca przed południem usłyszałem ciche pukanie do drzwi. Nie reagowałem. Po chwili ktoś wsunął ostrożnie klucz do dziurki zamka i przekręcił go. Drzwi otworzyły się i wszedł nie znany mi młody mężczyzna. Szybko zamknął za sobą drzwi i zapytał szeptem: — Działo się coś podejrzanego? —Nie. Dopiero teraz poświęcił mi chwilę uwagi. Lustrował mnie od góry do dołu, a w jego oczach widać było zdumienie: —Pan żyje? Wzruszyłem ramionami. Nie sprawiałem chyba wrażenia umarłego, więc nie było sensu odpowiadać. Uśmiech pojawił się na jego twarzy. Wreszcie postanowił wyjawić, kim jest: był bratem Łowickiego. Przyszedł, aby mi powiedzieć, że następnego dnia zostanie mi dostarczone jedzenie, a parę dni później zostanę przeniesiony do innej kryjówki, ponieważ gestapo nadal poszukuje Łowickiego i mimo wszystko może się tu pojawić. Dzień później przyszedł rzeczywiście inżynier Gębczyński w towarzystwie mężczyzny, którego mi przedstawił jako technika radiowego o nazwisku Szałas — godnego zaufania współpracownika podziemia. Gębczyński rzucił mi się w ramiona: był już święcie przekonany, że zmarłem z wycieńczenia