Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Balwierz wciąż mu powtarzał, że i on musi być rozważniejszy, jako że Kościół, Święta Matka, zalicza gniew do siedmiu grzechów głównych. Znudziło mu się słuchać, co by to było, gdyby go ludzie szeryfa zawlekli przed sąd kościelny, lecz Balwierz nie przestawał opowiadać o sądach Bożych, w których oskarżeni muszą dowieść swej niewinności poddając się próbie przez branie w ręce gorących kamieni lub rozpalonego do białości żelaza bądź przez wypicie wrzątku. — Dowiedzione morderstwo to stryczek albo topór — mówił surowo Balwierz. — Często też przewłóczą zabójcy rzemienie przez ścięgna stóp i uwiązują do ogonów rozwścieczonych byków. A byki szczują psami gończymi, póki nie padną. Chryste litościwy, myślał Rob, Balwierz jest jak stara baba, nawet wygląda, jakby miał zemdleć. Czyżby przypuszczał, że się wybieram urządzać jakiś pogrom? W Fulford stwierdził, że zgubił swoją rzymską monetę, z którą się nie rozstawał od czasu, gdy robocza drużyna ojca wyłowiła ją z Tamizy. W najczarniejszym nastroju pił tak długo, aż z łatwością dał się sprowokować jakiemuś ospowatemu Szkotowi, który potrącił go w łokieć i zamiast przeprosić, burknął po galicku coś złośliwego. — Mów po angielsku, nędzny karle — warknął Rob, gdyż Szkot, aczkolwiek silnej budowy, był od niego o dwie głowy niższy. 134 Może jednak ostrzeżenia Balwierza utkwiły mu w głowie, bo miał dość rozumu, by odpiąć pochwy z bronią. Szkot nie dorównywał mu wzrostem, ale Roba z miejsca zaskoczyła niewiarygodna zwinność jego rąk i nóg. Pierwsze kopnięcie strzaskało Robowi żebro, zaraz potem twarda jak kamień pięść z przykrym trzaskiem i powodując jeszcze przykrzejszy ból złamała mu nos. Rob jęknął. — Ty psubracie!... — sapał i spróbował zaczerpnąć sił z bólu i wściekłości. Ledwie zdołał utrzymać się w tej bójce na nogach, dopóki Szkot nie zmachał się na tyle, że obaj mogli się wycofać. Rob pokuśtykał do obozu czując się i wyglądając, jakby go napadła i bezlitośnie obiła banda wielkoludów. Balwierz nie był zbyt delikatny, gdy z chrupnięciem chrząstki zestawiał złamany nos. Przemył alkoholem zadrapania i sińce, lecz jego słowa zapiekły boleśniej niż alkohol. — Jesteś na rozdrożu — powiedział. — Wyuczyłeś się zawodu. Masz bystry umysł i nie widzę przeszkód, dla których nie mógłbyś z niego korzystać, chyba że przeszkodą będzie twój charakter. Jeśli nie zawrócisz z tej drogi, szybko skończysz jako niepoprawny pijak. — Ogłoszony pijakiem przez kogoś, kto sam się zapija na śmierć — odgryzł się z pogardą Rob. Jęknął dotykając spuchniętych i krwawiących warg. — Wątpię, czy tyle Dożyjesz, by zdechnąć z przepicia — odpowiedział Balwierz. Rob szukał wszędzie, ale rzymskiej monety nie odnalazł. Jedynym łączącym go z dzieciństwem ogniwem, jakie mu jeszcze pozostało, był grot strzały otrzymany niegdyś od ojca. Rob wywiercił w krzemieniu otwór i nosił grot zawieszony na szyi na krótkim rzemyku z jeleniej skóry. Teraz wszyscy starali się schodzić mu z drogi, prócz wzrostu bowiem i groźnego uzbrojenia odznaczał się jeszcze czerwonosinym krzywym nosem w twarzy całej w sińcach w różnym stadium żółknięcia. Może Balwierz zbyt był wściekły przy nastawianiu nosa, aby wykonać ten zabieg najlepiej, jak potrafił, w każdym razie nos miał już taki krzywy pozostać. Przez wiele tygodni żebro sprawiało mu ból przy oddychaniu. Był przygnębiony w czasie całego objazdu przez Northumbrię do Westmoreland i z powrotem do Northumbrii. Nie 135 nie oddalał się od wozu i ogniska. Ilekroć rozbijali obóz z dala od ludzkich sadyb, brał się do próbowania leku, aż zasmakował w meteglinie. Pewnego wieczoru jednak, gdy już porządnie popił ze wspólnych zapasów, przyłapał się na tym, że otwiera flaszkę z wydrapaną na szyjce literą „B". Zawierała specjalną mieszankę trunku ze szczynami, mściwy poczęstunek dla ludzi, którzy się narazili Balwierzowi. Wstrząsnął się i odrzucił flaszkę. Od tej chwili kupował trunki tam, gdzie się zatrzymywali, i chował je przezornie w kącie wozu. W Newcastle zagrał starucha, sztuczną brodą zakrywając sińce. Udało im się ściągnąć spory tłum i sprzedali dużo specyfiku. Po występach Rob wszedł za wóz zdjąć przebranie, ustawić zasłonę i przystąpić do badania chorych. Balwierz już tam był — sprzeczał się z jakimś wysokim, kościstym mężczyzną. — Jadę z wami od Durham, tam was oglądałem — mówił nieznajomy. — Gdzie przyjedziecie, ściągacie tłumy. Właśnie tłumu potrzebuję. Dogadajmy się: będziemy wędrować razem i dzielić się zarobkiem. Jakiż wy macie zarobek? — zapytał Balwierz. Mężczyzna się uśmiechnął. — Mam, ja ciężko pracuję. — Jesteś złodziej i rzezimieszek, któregoś dnia cię złapią z ręką w cudzej kieszeni i taki będzie twój koniec. Nie pracuję z takimi jak ty. — Może nie od ciebie to zależy. — Od niego — powiedział Rob. Mężczyzna ledwie raczy] na niego spojrzeć. — Milcz, dziadku, i nie narażaj się takim, co cię mogą skrzywdzić. Rob podszedł do złodzieja, który szeroko otworzył oczy ze zdumienia, szybkim ruchem wydobył z zanadrza długi wąski nóż i wykonał nim nieznaczny ruch, kierując ostrze w dół. Wtedy piękny sztylet Roba jakby sam wyskoczył z pochwy i wbił się w ramię złodzieja