Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Mężczyźni i kobiety występujący z tymi ostrzeżeniami byli Karaibami, którzy mieszkali w białych casitas, kąpali się zaś w wielopoziomowym wodospadzie skrytym pomiędzy zielonymi wzgórzami nad miastem; sielankowy spokój ich życia w miejscu położonym tak blisko strefy frontowej stanowił doskonały dowód sztucznego charakteru wojny. Na podstawie zasłyszanych opowieści Mingolla wyobraził sobie Ruya Barrosa jako starego, pokrytego bliznami i tatuażem, złotozębego pirata, do którego jak ulał pasuje „Ensorcelita”, obtłuczony czterdziesto-stopowy kuter o ciemnozielonym kadłubie, z czterema zagraconymi kajutkami pod pokładem i chłodnią w części rufowej. Przechylona w bok o jakieś pięć stopni sterówka nie była malowana od lat, ale resztki starej żółtej farby sprawiały, że z pewnej odległości wyglądała jak budka pokryta wesołym deseniem w kropki. Pokład zaścielały szmaty, pokryte smarem od części silnika, zwoje lin, dziurawe butle gazowe, a znaczną część desek toczył mursz. O ile wszakże osobowość Ruya korespondowała z plugawym stanem stateczku, o tyle jego powierzchowność pozostawała z nim w sprzeczności. Ruy był zbliżającym się do trzydziestki kościstym facetem o zapadniętej piersi, miał płasko leżące na karku, modnie przystrzyżone czarne włosy i pociągłą, nieco końską twarz, która - mimo pewnego prymitywizmu - miała w sobie coś rasowego, a poza tym wydała się Mingolli znajoma. Może dlatego, że przywiodła mu na pamięć dworskie portrety Goi przedstawiające skwaszonych, długonosych i grubowargich diuków czy markizów. Rankiem tego dnia, gdy się okrętowali - zimnym, pochmurnym rankiem z przetaczającymi się nad morzem kłębami mgły - Ruy powitał ich przy relingu wystudiowanym ukłonem, którego efekt jednak zniweczyły słowa powitania. - Powiedziałem o siódmej - burknął Ruy. - Co ty sobie myślisz, człowieku? Że to jakaś cholerna taksówka? Mój drugi pasażer sterczy na pokładzie od pierdolonej godziny. Mingolla miał już zapytać, jaki pasażer, kiedy zza sterówki wyłonił się rozpromieniony czarnoskóry olbrzym. Szpakowate wełniste włosy, czerwona czapeczka baseballowa, dżinsy i rozpierana potężnymi mięśniami trykotowa koszulka. Różowa haczykowata blizna nad okiem. Mingolla nie mógł uwierzyć, że to Tully, kiedy jednak ostatecznie przyjął ten fakt do wiadomości, wyszarpnął ukryty pod koszulą pistolet automatyczny. - Odłóż to kurewstwo! - powiedział Ruy, cofając się o krok. Tully nie podał tyłów. - Widać, że jesteś silny, Davy. I czuć. Bez dwóch zdań. - Przelotnie zerknął na Deborę. - A to ta babka Cifuentes, co? Całkiem, całkiem, mon. - Co tu robisz? - zapytał Mingolla. - To samo, co ty, mon. Panama. - Wypowiedział to słowo tak, że zabrzmiało jak głos przeznaczenia, zapowiedź wielkich czynów. - Dodawałem dwa do dwóch i wyszło mi na Panamę. Ruy wycofał się aż pod drzwi sterówki i był gotów wśliznąć się do środka, ale Mingolla kazał mu zostać. - Kto to jest? - zapytała Debora, która też wyjęła broń. - Davy nigdy ci nie wspomniał o Tullym Ebanksie? Tully podszedł do niego bliżej, a Mingolla, uświadomiwszy sobie, że nie potrzebuje broni, wsunął pistolet za pasek. - Bądź rozsądny, Tully - powiedział. - Dam ci radę, żaden problem. - Myślisz, że nie wiem, Davy? A kto niby mówił, że będzie z ciebie ktoś wyjątkowy? Dostrzegłem to od pierwszej chwili, i wciąż jestem po twojej stronie, mon. - Mhm, jasne. Ruy znów podjął próbę zniknięcia w sterówce, a Mingolla go ostrzegł. - Zamierzam uruchomić tego skurwysyna ~ odparł Ruy. - Chcecie się, kutasy, pozabijać? Wasza brocha. Ale ja mam na głowie mgłę. Zanurkował w drzwiach i chwilę później głuchy warkot wprawił kadłub w drżenie, a z rufy rzygnął czarny dym. - Masz zamiar mnie zastrzelić, Davy? - zapytał Tully z szerokim uśmiechem. - Niewykluczone - odparł Mingolla. - Gadaj, dlaczego się wybierasz do Panamy. - Bo to jedyne możliwe miejsce. Dureń ze mnie, że potrzebowałem tyle czasu, aby wykombinować, jak sprawy stoją. - Jakie sprawy? - O których słyszałem... od Izaguirre i innych. Nagle to wszystko nabrało sensu. Mingolla, lawirując wśród pokładowej rupieciarni, podszedł do Tully’ego na odległość wyciągniętego ramienia. Tully wykrzywił w jeszcze szerszym uśmiechu swą masywną twarz bożka. Potem uśmiech zaczął niknąć, kiedy Mingolla wszedł w umysł Tully’ego, zneutralizował mechanizmy obronne i wyrwał wpływ zmuszający do szczerości. Powtórzył pytanie dotyczące powodów podróży do Panamy, a Tully odpowiedział chaotyczną historią, która była zbudowana na przesłankach, napomknieniach i podsłuchanych rozmowach, prowadziła zaś do takich samych wniosków, jakie wypracowali Debora z Mingolla. - Chryste Boże Wszechmogący! - powiedział potem Tully, trwożnie spoglądając na Mingollę. - Co się z tobą stało, do kurwy nędzy? - Praktyka - odparł Mingolla. Kontakt z umysłem Tully’ego pozwolił mu stworzyć portret zdominowany przez chciwość i siłę, ale mający w tle generalną życzliwość wobec świata i ludzi, osłabioną tylko narkotykami i mocą. Sądził, iż może Tully’emu zaufać, miał jednak problemy z uporządkowaniem swoich uczuć wobec niego, były bowiem dziwną mieszaniną kumplostwa i wrogości. - Posłuchaj, Davy - powiedział Tully tonem, dla odmiany, konspiracyjnym. - Musimy ze sobą pogadać, mon. Ustalić coś w związku z tą wycieczką do Panamy. Bo nos mi mówi, że będziemy tam żeglować po głębokich wodach