Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Bo pan nie uwierzył, prawda? - Nie o to idzie, czy panu uwierzyłem, czy nie - odparłem. Kiwnął głową. - Ano, chyba nie. - Jego ręce zacisnęły się na jedwabnej chustce, jak gdyby chciał ją rozerwać na strzępy. A potem mruknął coś, co brzmiało jak - „Przeznaczenie” - i potrząsnął głową. - Jeszcze nie mogę uwierzyć, że to prawda - westchnął. - Syn tamtego starego, siedzący przy radiu, nasłuchujący wiadomości w oczekiwaniu, żeby to się stało... - Pan mówi o moim ojcu? Zdawał się nie słyszeć. - Zupełnie jak w koszmarze - wyszeptał, a potem obrócił głowę, popatrzył prosto na mnie i zapytał: - Pewnie pan myśli, że ja ich zabiłem albo co? Roześmiał się krótko, szorstko. Nie było to powiedziane żartobliwie, ale z nagłą gwałtownością, a szorstkość tego śmiechu przestraszyła mnie równie jak słowa. - Bo nazywam się Laroche, co? - dodał, a w jego głosie była gorycz. - O, nie musi pan mieć takiej zaskoczonej miny - powiedział. - Wiedziałem, co pański ojciec myślał, jak tylko przeczytałem sprawozdanie Leddera. - Wypuścił z rąk chustkę, wyciągnął rękę, schwycił mnie za przegub i powiedział bardzo poważnie: - Musi pan w to uwierzyć. Nie jestem odpowiedzialny za ich śmierć. To jest prawda. Nie mam z tym nic wspólnego. - I jeszcze powtórzył: - Nie jestem odpowiedzialny. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy. - Wpatrywałem się w niego, wstrząśnięty, że uważał za konieczne złożyć takie oświadczenie. - Nie? - Jego oczy spojrzały na mnie badawczo. - To dlaczego pan tu jest? Dlaczego, skoro nikt panu nie wierzy, mówi pan Pauli, że jestem kłamcą i że jej ojciec jeszcze żyje? Mon Dieu! A potem powiedzieć, że Staffen dał panu posadę, i jechać na linię, kiedy pan miał odlecieć do Montrealu... Myśli pan, że nie wiem, co pan sobie nabił do głowy? Cest incroyable! - sapnął, wyciągnął rękę ku stolikowi między łóżkami i zaciekle rozgniótł papierosa w puszce od tytoniu służącej jako popielniczka. Wziął swoją jedwabną chustkę i znowu otarł twarz. Myślę, że pocił się zarówno z wyczerpania, jak z gorąca, które panowało w izbie. - Byłoby lepiej, gdyby pan dziś po południu powiedział Macowi prawdę - rzekł ze znużeniem. - Wtedy moglibyśmy jasno postawić sprawę tam, w tym biurze, tylko we trzech. Gdyby pan mu powiedział, dlaczego pan tu przyjechał... - Przecież mu powiedziałem - odparłem. Chyba nie było możliwe, żeby tam siedział w biurze i nie słyszał ani jednego mojego słowa. - Przyjechałem, bo mój ojciec odebrał wiadomość od Briffe’a i ja... - To nie jest przyczyna. - Powiedział to niecierpliwie odtrącając moje wyjaśnienie gniewnym ruchem ręki. - Ależ tak - nalegałem. - Och, na miłość boską! - wykrzyknął. - Nie jestem głupcem. Nie mógł pan być do tego stopnia przejęty człowiekiem, którego pan nigdy nie widział. Ile pan ma lat! - zapytał raptem. - Dwadzieścia trzy - odpowiedziałem. - I założę się, że jeszcze nigdy w życiu nie był pan poza Anglią. - Owszem - odrzekłem. - Raz. Na wakacjach w Belgii. - Na wakacjach w Belgii! - Powtórzył to w taki sposób, iż poczułem się bardzo mały, wspomniawszy, że on musiał przelecieć tysiące mil nad nie oznaczonymi na mapach obszarami. - I pan chce, żebym uwierzył, że wybrał się pan samolotem przez Atlantyk i przyjechał aż do Kanady nie znając tam żywego ducha, tylko ze względu na człowieka, którego pan nigdy nie widział, ani nawet o nim nie słyszał, dopóki nie dowiedział się pan od ojca. Zawiadomiłby pan o tej sprawie władze i na tym poprzestał, gdyby pana nie popychało coś bardziej osobistego. - Ale jeżeli oni jeszcze żyją... - Nie żyją - powiedział szorstko. - To jak mój ojciec mógł odebrać tę transmisję? Jednakże zdawał się nie interesować faktem, że Briffe nawiązał kontakt z zewnętrznym światem. - Dlaczego pan mu skłamał? - zapytał. - Skłamałem? Komu? - McGovernowi. - Przecież ja mu wcale nie skłamałem! - wykrzyknąłem. - Powiedziałem prawdę. Mój ojciec umarł dlatego że... - Skłamał pan! - huknął na mnie. - Powiedział pan, że pan nie zna nazwiska człowieka, który towarzyszył pańskiemu dziadkowi. - Bo to jest prawda - odparłem. - Nigdy nie słyszałem o wyprawie Fergusona, aż do rozmowy z Ledderem w Goose. - Nigdy pan nie słyszał?! - Wytrzeszczył na mnie oczy, jak gdybym powiedział, że ziemia jest płaska. - Przecież to absurd. Przyznał pan, że ojciec miał obsesję na punkcie Labradoru. Nie mógł pan dorosnąć nie znając przyczyny tej obsesji. A dowiedziawszy się o tamtej transmisji, musiał pan znać powody, dla których ojciec ją zmyślił, bo inaczej nie przyjeżdżałby pan taki kawał drogi... - Ojciec jej nie zmyślił - oświadczyłem zaciekle. - No to ją sobie uroił. - I nie uroił także. - Nagle zadrżałem z gniewu. Czyż nie mógł zrozumieć, że to było prawdziwe, takie prawdziwe, że spowodowało śmierć ojca? - Odebrał wiadomość i zapisał ją w swoim dzienniku. A ta wiadomość była od Briffe’a. Wszystko mi jedno, co mówi pan czy ktokolwiek inny... - Nie mógł jej odebrać. - Głos jego zabrzmiał nagle przenikliwie. - Radio było w samolocie, kiedy ten zatonął. Już panu mówiłem. Briffe w żadnym razie nie mógł nadawać. Zdawało się niemal, że usiłuje przekonać sam siebie, i wpatrzyłem się w niego czując nagle zimny pot na ciele. Nie powiedział, iż to dlatego, że Briffe nie żył. Powiedział po prostu, że nadajnik był w samolocie, kiedy ten zatonął. -A co z Briffem? - spytałem. Jednakże tylko powtórzył mi to, co już mówił. „Nie mógł nadać tej wiadomości”. Tym razem powiedział to cicho, do siebie. Był tak zdenerwowany, że nawet nie zrozumiał znaczenia mojego pytania. A potem jego myśli nagle przeskoczyły z powrotem do wyprawy Fergusona. Zdawał się nękać go fakt, że o niej nie wiedziałem. - Nie wierzę - mruknął. - Nie mógł pan żadną miarą dorosnąć nie wiedząc o swoim dziadku i o tym, co się z nim stało. - A jednak tak było - odrzekłem. Wydawało się to takie nieważne. - Ale co to za różnica? Mnie obchodzi tylko... - Co za różnica? - Wytrzeszczył na mnie oczy, a pot znowu wystąpił mu na czoło. - To znaczy... - Potrząsnął głową. - Nie, niemożliwe - szepnął