Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Stracił na chwilę przytomność, a kiedy ją odzyskał, siedział na umiarkowanie suchym gruncie, oparty plecami o pień wierzby. Kilkanaście kroków dalej dymiło pogorzelisko. Zwłok czarodziejki nigdzie nie było widać. Nad mokradłami snuły się ciężkie sine kłęby, ale ten dym nie pachniał znajomo. Powietrze wypełniała przedziwna, mdląca woń -jakby bzu i padliny. Medalion leżał nieopodal w błocie – stopiony w bezkształtną grudę. Żmij gwizdnął pod nosem. Zaczynał rozumieć. – Focaloth – powiedział wolno. W odpowiedzi zabrzmiał gulgocący śmiech. Demon wypełzł z trzcin, oblizując się. W swojej naturalnej postaci przypominał nie tyle skorpiona,, co olbrzymiego tłustego robaka z ludzką głową. Na dolnej wardze miał purpurowe znamię, a zamiast uszu ptasie skrzydełka. – Właśnie udusiłem pewnego potężnego maga w Yever Laren – oznajmił, mlaskając. – Niejakiego Vandemusa ar Isling. Zażarcie się bronił... ale w końcu zmusiłem go, żeby połknął własny język. – Bez detali, jeśli łaska. Po co wróciłeś? – Po ciebie. – Demon zarechotał ponownie, patrząc, jak żmij niezdarnie usiłuje sięgnąć po broń. – No dobrze; do ciebie. Nie jadam ka-ira, przyprawiłbyś mnie o niestrawność. A do mojego pana mogę cię zabrać tylko pod warunkiem, że sam o to poprosisz. – Co za ulga. – Krzyczący w Ciemności odchylił głowę w tył; krwawił z nosa. – Jak przypuszczam, nie potrafisz uzdrawiać równie sprawnie, co mordować? – Przykro mi, przyjacielu. Uzdrawianie nie wchodzi w zakres moich kompetencji. W Dolinie Machin nie uczą takich rzeczy. – W wypukłych ślepiach Focalotha zatliły się kpiące światełka. – Na kopyto mego pana, rzeczywiście jesteś w kiepskim stanie! I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od durnego poltergeista, co? Podstawowa reguła w postępowaniu z demonami brzmi: nie dać się wciągnąć w rozmowę. Krzyczący w Ciemności z premedytacją ją złamał. Wiedział, że prędzej czy później dopadnie go ciężka senność – naturalna reakcja ciała na wyczerpanie energii życiowej – a nie wolno mu było zasnąć; przynajmniej dopóty, dopóki nie wstanie świt. Światło dzienne powinno osłabić demona na tyle, żeby odebrać mu chęć do wrednych sztuczek, przynajmniej w teorii; zaś póki trwała noc, żmij zamierzał czuwać. Poza tym bardzo chciał poznać odpowiedzi na kilka pytań. – Obaj wiemy, że tak naprawdę wszystko zaczęło się dużo wcześniej, Focaloth. Powiadasz, że pochodzisz z Doliny Machin. Zdradzisz mi, jakim cudem dostałeś się w ręce Mistrzyni Elity? – Natrafiła na mnie, egzorcyzmując opętanych na dworze pewnego króla, dokładnie sześćdziesiąt siedem lat temu. Tak jej przypadłem do gustu, że zamiast przepędzić, uwięziła mnie w swoim medalionie. Z biegiem czasu udało mi się ją przekonać, że jestem więcej wart jako kompanion niż jako niewolnik. – Demon zachichotał. – Przez cały czas wierzyła, że mnie kontroluje; lecz w rzeczywistości to ja stopniowo przejąłem kontrolę nad nią... Hm, gdybym miał opowiadać wszystko, trochę by to potrwało. Chcesz słuchać dalej, żmiju? Masz siłę? – Oczywiście. Focaloth umościł się wygodnie wśród turzycy, tak blisko, że Krzyczący w Ciemności ledwie mógł oddychać od słodkawego odoru. Mimo wszystko żmij nie miał powodu do narzekania. Od moczarów ciągnął ziąb, a robakowate cielsko Focalotha promieniowało ciepłem, jakby w żyłach demona płynęła lawa z jego ojczyzny. Syn Doliny Machin okazał się gadatliwy. – Na ogół toleruję ludzi tylko jako pokarm, ale z Anse– leą było inaczej – zwierzył się, dłubiąc w zębach końcem ogona. – Doskonale się nawzajem rozumieliśmy. Byłem jej osobistym demonem, można rzec. Wspólnie dokonywaliśmy wielkich rzeczy! Te wszystkie wyczarowane potwory, zabójcze eliksiry, zatrute kosztowności... Lecz nawet sława najzręczniejszej skrytobójczyni nad Zatoką Snów to było za mało dla mojej Anselei. Ambicja – nienasycony pęd, by osiągać więcej, i więcej – oto, co wydało ją w moje ręce. Tak zyskałem dostęp do jej duszy... – Jak skończył się ten wasz... sojusz? Zabiłeś swoją przyjaciółkę? – Skądże znowu! – Focaloth wyglądał na urażonego. – Czemu miałbym to robić? Lubiłem ją! Kiedy zmarła, osobiście wystarałem się o miejsce dla niej w Dolinie Machin. Mój pan ofiarował jej wysokie stanowisko, wyższe, niż kiedykolwiek zajmowała w Elicie. Teraz jest demonessą z prawem do stałego przebywania w Otchłani i ręczę, że ma się doskonale. – Jak to się stało, że po jej śmierci cię skradziono? Ktoś odkrył sekret osiągnięć Anselei i postanowił sam z niego skorzystać? – Nie. Ona sama zleciła kradzież, gdy poczuła, że jej czas w materialnym świecie dobiega końca. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli trafię niejako w obieg i znów zacznę sam zdobywać dusze dla mojego pana. – Czemu akurat w taki sposób? Czemu nadal mieszkałeś w medalionie? – Żeby przebywać w materialnym świecie, muszę mieć właściciela. To takie dziwne prawo, którego muszę przestrzegać. Jedna Zmrocza wie czemu. – Mam rozumieć, że chwilowo to ja jestem twoim właścicielem? – Jak najbardziej, choć widzę, że z medalionu niewiele zostało. Szkoda, byłem do niego bardzo przywiązany. My z Doliny Machin mamy sentyment do kosztowności. Zanim poznałem Anseleę, moim domem była piękna brylantowa kolia; wszystkie dworki uwielbiały ją przymierzać, mogłem przebierać w duszyczkach jak w ulęgałkach... – Focaloth cmoknął, rozmarzony. – To też były szczęśliwe czasy. Teraz moja kolej o coś spytać, żmiju. W jaki sposób wpadłeś na trop medalionu? – Dzięki duchowi złodzieja. Chciał, żeby ktoś pomścił jego śmierć