Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
PROSZĘ, PRZYGOTOWAĆ DOKUMENTY. Johnny otworzył drzwi, wszedł i poczuł oszałamiającą falę ciepła bijącą od starego pieca. Pierwsze, co zobaczył, to siedzący za biurkiem policjant, ubrany w rozpiętą narciarską kurtkę. Na biurku leżały rozrzucone papiery, stało tam także urządzenie do badania ostrości wzroku. Gliniarz przyjrzał mu się i Johnny poczuł się tak, jakby tonął. - Czym mogę panu służyć? Johnny sięgnął dłonią ku wiszącemu mu na szyi aparatowi fotograficznemu. - Chciałem się tutaj trochę porozglądać. Zaangażował mnie magazyn Yankee. Przygotowujemy rozkładówkę o architekturze miejskiej w Maine, New Hampshire i w Vermont. Przewidujemy mnóstwo zdjęć, rozumie pan? - Ależ proszę bardzo. Moja żona bez przerwy czyta Yankee. Ja tam przy nim zasypiam. Johnny uśmiechnął się. - Architektura Nowej Anglii jest nieco... surowa. - Surowa... - powtórzył policjant z powątpiewaniem i przestał się interesować całą sprawą. - Następny, proszę! Do biurka, za którym siedział, podszedł młody mężczyzna. Wręczył policjantowi arkusz egzaminacyjny, gliniarz wziął go i powiedział: - Proszę spojrzeć we wziernik i nazwać znaki drogowe i inne oznaczenia, które będę panu pokazywał. Młody mężczyzna spojrzał we wziernik. Policjant przykrył wręczoną mu kartę przezroczystą folią z zaznaczonymi prawidłowymi odpowiedziami. Johnny poszedł głównym korytarzem ratusza w Jackson i zrobił zdjęcie stojącego na środku podium. Za jego plecami młody mężczyzna mówił: - Znak stopu. Następny znak to ulica podporządkowana... a następny to znak informacyjny... zakaz skrętu w prawo, zakaz skrętu w lewo... Johnny nie spodziewał się, że spotka w ratuszu policjanta; nie zatroszczył się nawet o to, by kupić film do aparatu służącego mu za rekwizyt. Ale już było za późno, nie mógł się wycofać. Był piątek, a Stillson przyjedzie w sobotę, jeśli wszystko pójdzie tak, jak powinno. Będzie odpowiadał na pytania i przyjmie rady od dobrych ludzi z Jackson. Będzie tu spory tłum. Kilku doradców, kilku ekspertów... i kilku młodych mężczyzn w ciemnych garniturach i sportowych kurtkach, którzy niedawno nosili dżinsy i jeździli motocyklami. Greg Stillson nadal otaczał się ochroniarzami. Na mityngu w Trimbull mieli upiłowane kije bilardowe. Czy teraz nosili broń? Czy poseł Stanów Zjednoczonych miałby kłopoty z załatwieniem pozwolenia na noszenie ukrytej broni? Johnny nie sądził, by miał jakieś trudności. Mógł liczyć na jedną tylko szansę i będzie musiał ją wykorzystać. Stąd tak ważne jest obejrzenie tego miejsca, by spróbować podjąć decyzję - czy dopaść Stillsona tutaj, czy czekać na parkingu z otwartymi oknami i karabinem na kolanach. Dlatego przyszedł tu i oceniał miejsce zamachu, a niecałe dziesięć metrów dalej policjant prowadził egzamin na prawo jazdy. Po jego lewej ręce wisiała tablica z ogłoszeniami i Johnny wymierzył w nią swój pusty aparat - na miłość boską, dlaczego nie poświęcił dwóch minut i nie kupił filmu? Tablica była pokryta typowymi małomiasteczkowymi ogłoszeniami dotyczącymi charytatywnej kolacji, zbliżającego się szkolnego meczu, opłat za posiadanie psów i - oczywiście - kolejnymi informacjami o Gregu. Wypisane na fiszce ogłoszenie informowało, że pierwszy radny miejski poszukuje asystenta z umiejętnością stenografii i podczas gdy jego mózg pracował na wysokich obrotach, Johnny wpatrzył się w nie, jakby interesowała go ta posada. Oczywiście, gdyby Jackson wyglądało beznadziejnie, a choćby nawet ryzykownie, mógłby odczekać do przyszłego tygodnia, gdy Stillson będzie odstawiał identyczny cyrk w miasteczku Upson. A w następnym tygodniu w Trimbull. Albo jeszcze później. Albo nigdy. To powinien być t e n tydzień. To musi być jutro. Wymierzył aparat w piec, a później zerknął w górę. Był tam balkon, a może raczej galeria z sięgającą pasa balustradą na szerokich, drewnianych, malowanych na biało podporach wycinanych w diamenty i inne skomplikowane, dekoracyjne wzory. Można byłoby skryć się za balustradą i przyglądać się wszystkiemu przez jeden z tych wymyślnych otworów. We właściwym momencie wystarczyłoby tylko wstać i... - Jaki to aparat? Johnny obejrzał się przekonany, że to gliniarz. Zechce pewnie obejrzeć sobie pusty aparat... a później poprosi o jakiś dokument... a potem wszystko się skończy. Ale to nie był gliniarz, lecz chłopak, który zdawał egzamin na prawo jazdy. Miał ze dwadzieścia dwa lata, długie włosy i miłe, szczere oczy. Ubrany był w zamszową kamizelkę i sprane dżinsy. - Nikon. - Są wspaniałe. Mam na tym punkcie prawdziwego hyzia. Od dawna pracuje pan dla Yankee? - Cóż, jestem wolnym strzelcem. Pracuję dla nich, czasami dla Country Journal, czasami dla Downeast. - Nic krajowego? People, Lifel - Nie. Przynajmniej na razie nie. - A jakiego używa pan tu czasu naświetlania? Co to, do diabla, jest "czas naświetlania"? Johnny wzruszył ramionami. - Po prostu gram na ucho. - Chyba na oko? - Chłopak uśmiechnął się. - Racja. Na oko. Spadaj, mały, proszę cię, spadaj. - Sam chciałbym zostać wolnym strzelcem - powiedział chłopak i uśmiechnął się szerzej. - Marzę o tym, żeby pewnego dnia zrobić sensacyjne zdjęcie. Jak podniesienie flagi na Iwo Jima. - Słyszałem, że to było zaaranżowane. - No, może. Może. Albo pierwsze zdjęcie UFO lądującego na Ziemi? W każdym razie mam trochę zdjęć zrobionych w okolicy. Kto jest pana kontaktem w Yankee? Johnny zaczął się pocić. - No, w tej sprawie to oni zadzwonili do mnie... - Panie Clawson, czy mógłby pan podejść? - zawołał poli-cjant, najwyraźniej zirytowany. - Chciałbym przejrzeć z panem pańskie odpowiedzi. - Oho, odezwał się głos pana - stwierdził Clawson. - Do zobaczenia, kolego. Chłopak odszedł pośpiesznie, a Johnny odetchnął głęboko. Najwyższy czas, żeby się stąd wynieść - i to szybko. Zrobił jeszcze dwa czy trzy "zdjęcia", żeby nie wyjść na kompletnego idiotę, ale nie był nawet świadomy, na co kieruje aparat. Wyszedł. Chłopak w sztruksowej marynarce - Clawson - zupełnie o nim zapomniał. Najwyraźniej oblał pisemną część egzaminu