Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Cywil aż pokraśniał z zadowolenia po tej reakcji. - A kto panu powiedział, panie - wysyczał - że miałem na myśli uczniów? Więc wobec nich też pan wygła-szał wywrotowe opinie? Moi szanowni koledzy zechcą zwrócić uwagę na ten moment: udowodniłem oto, że doc-dyr Skrzeczowąs demoralizował z premedytacją dziatwę szkolną. Nie oparł się pokusie deformowania tych wątłych osobowości, miażdżenia tych bladych kwiatków tylko dlatego, że sposobności nadarzały mu się seriami. Kto wie, czy nie celowo zatrudnił się w charakterze edukato-ra, by pod płaszczykiem tego szlachetnego zajęcia, pod osłoną jego społecznego autorytetu zdobywać coraz to nowe ofiary, mącić w młodych główkach, deprawować i zarażać zgnilizną! Oto komu powierzamy nasze pociechy! Ober-dyr Whynot zatrzepotał gwałtownie rękami. - Panie kolego - powiedział z niezadowoleniem, ale i respektem do cywila - konkretniej proszę. - Konkretniej? - tamten jakby się zdziwił. - A bardzo proszę! Same konkrety! Innym razem - mniejsza o to, gdzie i kiedy - tu obecny funkcjonariusz pionu oświaty, Skrzeczowąs, sugerował, że nie rozumie, za co on jako przedstawiciel rasy wyzutej ze swej własności ma kochać Braci Większych, że nie wie, za co winien im dozgonną wdzięczność. Tak! Posunął się do twierdzenia, że nie trafiają do niego hasła o współobowiązku współmiłowania Hoam przez każdego patriotę. Nieustannie też negował konieczność wytężonej pracy dla zapewnienia wymiany handlowej z Hoam na coraz to wyższym poziomie. Wymiana ta - twierdził kłamliwie - przynosi nam tylko straty i dlatego, należy się domyślać, trzeba ją ograniczać albo wręcz z niej zrezygnować! - Wśród członków komisji zapanowało pewne ożywienie. - Mało tego! - ryczał cywil z emfazą. Dźwignął się z krzesła i bił o stół rękami, aż rzadka grzywka rozsypana w kosmyki podskakiwała mu nad czołem. - Doc-dyr Skrzeczowąs publicznie starał się zdyskredytować interkosmiczne miłosierdzie Hoam, utrzymując, że to pozór, że nic takiego nie istnieje! O boskie oczy, które to widzicie... wszystkich bogów uznanych oficjalnie - dodał przytomnie - brońcie naszej młodzieży przed takimi doc-dyrami! Skończył i ponad to nie był w stanie wyrzec słowa. Jakby zawstydzony, poprawił wyłogi kurtki, obejrzałz uwagą dłonie i usiadł. Przygarbił się. Opadał stopniowo coraz niżej, aż wreszcie legł piersią na stole, przyjmując pozycję początkową. Nakręcony czy co? - myślał Skrzeczowąs. Jego sytuacja nie przedstawiała się wesoło. Atak cywila, przeprowadzony na pograniczu histerii, wyglądał na kontrolowany wybuch - ale zrobił wrażenie na komisji. Po tej demonstracji cywil uznał, że jego rola skończona i natychmiast pogrążył się w apatii. Ober- dyr Whynot przyglądał mu się z zainteresowaniem i szacunkiem, i nawet kiedy już zwracał się do Skrzeczowąsa, ciągle zahaczał o cywila wzrokiem, jakby nie mógł uwierzyć w jego istnienie. - No tak - powiedział z trudem. - Tak, tak... co myśmy... No więc, kolego Skrzeczowąs, wypadałoby, oględnie mówiąc, ustosunkować się do sformułowanych przed chwilą zarzutów. Nie są to zarzuty błahe, tym bardziej więc należałoby dać im odpór... to jest, chciałem powiedzieć, należałoby wytłumaczyć się w sposób nie pozostawiający wątpliwości... - Łypnął w stronę cywila, ale ten nawet się nie poruszył. - To co - powiódł wzrokiem po komisji - jeśli nikt z kolegów nie ma nic do dodania, pozwólmy mówić koledze doc-dyrowi. Skrzeczowąs nie od razu skorzystał z prawa głosu. Udawał namysł i dokładne rozważanie tego, co usłyszał. - Do niczego się nie przyznaję - rzekł wreszcie. - Musiałbym być skończonym idiotą, by rozpowiadać takie rzeczy przy świadkach. To są ordynarnie spreparowane zarzuty, bzdury wyssane z palca. Komu, pytam, zależy na tym, by w wyniku fałszywych oskarżeń pozbawić mnie autorytetu i dobrego imienia? - podniósł głos, a jego twarz poczerwieniała. Cywil spodziewał się takiej reakcji. Już unosił się znad stołu, potężniał, rósł - a jednocześnie widać było, jak wzbierają w nim furia i zdecydowanie. - To jest niesamowite! - krzyczał