Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Taki wygląd nadała im zapewne roślinność porastająca wąwozy w zboczach gór. Hornblower ustalił z pamięci względne wysokości i położenie wulkanów i z danych tych wykreślił w myśli mapę. Porównał ją z obrazem mapy morskiej, którą miał jakby odbitą w mózgu. Podobieństwo nie uległo wątpliwości. — Sir, zdaje się, że dojrzałem kipiel — powiedział Clay. Hornblower skierował lunetę w dół, ku stopom gór. Rozciągał się tam szeroki, nieprzerwany pas zielonej gęstwiny, z której sterczały małe wulkany. Przesunął lunetę wzdłuż tego pasa tuż przy krawędzi horyzontu i z powrotem. Zdawało mu się, że zobaczył błysk bieli. Szukając ponownie tego miejsca już zwątpił, że coś widział naprawdę, lecz oto miał ją znów w polu widzenia — plamkę bieli, to pojawiającą się, to niknącą mu sprzed oczu. — Istotnie. To na pewno kipiel — powiedział i od razu pożałował, że się odezwał. Nie było potrzeby dawać Clayowi żadnej odpowiedzi. Reagując na jego słowa podważał mniemanie o sobie jako o człowieku o kamiennym wprost spokoju. „Lydia” szła wciąż tym samym kursem ku brzegom wyspy. Spoglądając w dół Hornblower widział na dziobówce, sto czterdzieści stóp pod sobą, zabawnie skrócone postacie ludzkie; ślad fali wokół dziobu mówił mu, że okręt robi w tej chwili jakieś cztery węzły. Dopłyną do brzegu jeszcze dobrze przed zmrokiem, zwłaszcza że powiew wiatru może się wzmóc ku wieczorowi. Rozprostował nieco skurczone członki i znów utkwił wzrok w brzegu leżącym przed nim. W miarę upływu czasu dostrzegał coraz więcej białej piany tam, gdzie początkowo widział zaledwie ślad kipieli. Musi to być miejsce, gdzie podpływająca martwa fala rozbija się o pionową skałę i wyrzuca pianę tak wysoko w górę, że mógł ją zobaczyć ze swego miejsca na maszcie. Zaczynał się upewniać, że doprowadził okręt do właściwego celu. Po obu stronach kipieli widać było szeroki pas spokojnej wody, a dalej z każdej strony sterczał średniej wielkości wulkan. Szeroka zatoka z wysepką w połowie wejścia i dwa wulkany po bokach — tak właśnie oznaczona była zatoka Fonseca na mapie morskiej. Hornblower uświadomił sobie nagle z całą ostrością, że drobny błąd popełniony przezeń w nawigacji mógłby ich zaprowadzić o dwieście mil od miejsca, gdzie się teraz znajdowali; na tak usianym wulkanami brzegu jeden odcinek bardzo przypominał drugi. Nawet to, że widział teraz przed sobą zatokę i wyspę, mogło być skutkiem jakiegoś specyficznego ukształtowania wybrzeża. Ponadto nie mógł zbytnio polegać na mapach sporządzonych na podstawie szkiców, które Anson zdobył na tych wodach sześćdziesiąt lat temu. Każdy wiedział, co warta jest mapa zrobiona przez jakiegoś diega , poprawki zaś naniesione na te mapy przez nie znających się na rzeczy kreślarzy z Admiralicji mogły się okazać zupełnie bezwartościowe. Gdy jednak dalej obserwował krajobraz, wątpliwości zaczęły się stopniowo rozpraszać. Otwierająca się przed nim zatoka była bardzo duża — druga podobnej wielkości na tym samym wybrzeżu nie mogłaby ujść uwagi marnych tutejszych kartografów. Hornblower ocenił wzrokiem, że wejście, włączając w to wysepki, miało nieco ponad dziesięć mil szerokości. W głębi zatoki leżała duża wyspa o typowym dla tego krajobrazu kształcie — stromy okrągły stożek sterczący pionowo z wody. Kapitan nie mógł dojrzeć końca zatoki nawet teraz, gdy okręt był od niej o dziesięć mil bliżej niż w chwili zauważenia tego wejścia. — Panie Clay — powiedział Hornblower, będąc na tyle łaskawy, by odjąć lunetę od oczu — może pan już zejść. Proszę przekazać panu Gerardowi pozdrowienia ode mnie i poprosić, żeby posłał całą załogę na obiad. — Tak jest, sir — odpowiedział Clay. Z faktu przyśpieszenia obiadu o pół godziny załoga zorientuje się teraz, że nadchodzi coś niezwykłego. Oficerowie na okrętach brytyjskich zawsze pilnowali, aby ludzie mieli pełne żołądki, zanim będzie się od nich żądać wysiłku ponad zwykłą miarę. Hornblower wrócił do obserwacji ze szczytu masztu. Nie było już wątpliwości, że „Lydia” zmierza do zatoki Fonseca. Wprowadzając okręt wprost do zatoki po jedenastu tygodniach żeglugi z dala od widoku lądu dokonał nadzwyczajnego wyczynu nawigacyjnego, z którego każdy miałby prawo być dumny. Hornblower nie odczuwał jednak dumy. Natura jego nie pozwalała mu się cieszyć z osiągnięcia rzeczy leżących w jego możliwościach; kapitan miał zawsze ambicję dążyć do tego, co niemożliwe; okazać się silnym, małomównym wspaniałym mężczyzną, całkowicie odpornym na jakiekolwiek wzruszenia. Na razie nie widać było w zatoce łodzi ani dymów, ani żadnych innych śladów życia. Brzeg, do którego zbliżał się Hornblower — niby drugi Kolumb — mógł być nie zamieszkany. Miał jeszcze conajmniej godzinę na podjęcie decyzji co do dalszego działania. Złożył lunetę, zszedł na dół i świadomie wolnym krokiem udał się na pokład rufowy. Przy balustradzie stali Crystal z Gerardem, pogrążeni w ożywionej rozmowie. Niewątpliwie stanęli tak, aby człowiek u steru nie mógł słyszeć, o czym mówią; odesłali też kadeta służbowego na odpowiednią odległość. Ze sposobu, w jaki patrzyli na zbliżającego się kapitana, widać było wyraźnie, że mówili właśnie o nim. Podniecenie ich było całkiem zrozumiałe, jeśli zważyło się fakt, że „Lydia” była pierwszym brytyjskim okrętem wojennym, który od czasu podróży Ansona dotarł do hiszpańskiego wybrzeża Ameryki nad Pacyfikiem