Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Myśli gnały jak oszalałe w poszukiwaniu jakiejś wymówki w ostatniej chwili, ale nie znajdowały żadnej. Nerwowy lęk i niepokój, który ludzie tak długo i z takim wysiłkiem powściągali, ażeby wy- dać się odważnymi, zaczął się teraz wyładowywać w nawoływaniach i okrzykach przesadnego, sztucznego entuzjazmu. Ruszyli w górę po zboczu i trzymając karabiny w jednej lub obu rękach przeskoczyli przez wierzch wzgórza, po czym, skuleni, zaczęli zbiegać bokiem po krótkim stoku na płaski, kamienisty teren przed nimi. Żołnierze w li- nii wykrzykiwali do nich słowa zachęty, kiedy ją przekraczali. Wąt- łe wiwaty, stłumione przez dalekie góry, zerwały się i zamarły. Nie- którzy klepali ich twardo w przejściu po ramionach. Ludzie, którzy nie mieli dzisiaj umrzeć, łypali chciwie na tych, co mieli niebawem być martwi. O pięćdziesiąt jardów od A-jak-Abel kompania C prze- chodziła identyczny rytuał. Byli wypoczęci, przynajmniej stosunkowo; nie musieli stać przez pół nocy na czatach i nie byli w linii, gdzie nerwy wykluczały sen, lecz na dole, osłonięci. I nakarmiono ich. I napojono. Niektórzy do- brze się wyspali, w każdym razie byli w lepszej formie niż żołnierze z linii. Kapral Fife należał do tych, którzy spali najmniej. Wciąż nie mógł się pogodzić z faktem, że mały Bead tak zabił tego Japońca. Przez ten deszcz i całkowity brak osłony przed nim, oraz nerwowe pod- niecenie myślą o jutrze, zdrzemnął się tylko raz na jakieś pięć minut. Ale brak snu nie dawał mu się we znaki. Był młody, zdrowy i dosyć silny. Właściwie nigdy w życiu nie czuł się zdrowszy czy w lepszej formie; rano tego dnia, w pierwszej szarości wczesnego świtu, stanął na zboczu i przepełniony energią i żywotnością patrzał długo w parów opadający coraz głębiej do tyłu, aż w końcu zapragnął rozpostrzeć szeroko ramiona wiedziony uczuciem poświęcenia, miłości życia i mi- łości do ludzi. Oczywiście nie zrobił tego. Wszędzie dokoła inni tak- że czuwali. Ale miał taką ochotę. A teraz, kiedy przeskoczył przez grzbiet w początek bitwy, rzucił za siebie jedno szybkie spojrzenie, jedno ostatnie spojrzenie, i stwierdził, że patrzy prosto w duże piw- 182 ne, przesłonięte okularami oczy Cioty Steina, który był tuż za nim. Co za cholerne ostatnie spojrzenie! - pomyślał Fife kwaśno. Stein pomyślał, że nigdy nie widział tak głębokiego, mrocznego, gwałtownego, nabrzmiałego gniewem spojrzenia jak to, które Fife nań skierował, kiedy przeskakiwali przez grzbiet, i doznał wraże- nia, że wymierzone jest w niego. W niego osobiście. Oni dwaj ruszyli prawie na ostatku. Za nimi byli jeszcze tylko sierżant Welsh i młody Bead. Kiedy Stein się obejrzał, schodzili nisko przygięci, zapierając się stopami, które ślizgały się po łupku i ziemi stoku. Dyspozycje wydane przez Steina były te same dzisiaj co w dwóch poprzednich dniach. Nie zdziałali nic szczególnego i nie widział powodu, żeby zmieniać porządek marszu: pierwszy pluton na prze- dzie, drugi za nim, trzeci w odwodzie. Każdy z czołowych plutonów miał po jednym z dwóch karabinów maszynowych; moździerze po- zostały przy dowództwie kompanii i odwodzie. W takim porządku ru- szyli. I kiedy Stein ześliznął się do stóp krótkiego przedniego stoku Wzgórza 209, ujrzał pierwszy pluton znikający za jedną z małych fałd gruntu, które biegły poprzecznie do linii ich natarcia. Byli o jakieś sto jardów w przedzie i rozwinęli się dobrze. Tych małych fałd było trzy. Wszystkie biegły prostopadle do połud- niowego stoku Wzgórza 209, a równolegle do siebie. Kiedy poprzed- niego wieczora Stein oglądał ten teren z pułkownikiem Tallem, przy- szło mu do głowy wykorzystać je jako osłonę posuwając się od pra- wego krańca wzgórza, a potem w lewo przez fałdy i własny front, zamiast dać się przychwycić w bardziej spadzistym parowie pomię- dzy dwoma wzgórzami, tak jak się przydarzyło kompanii F. Tall zgo- dził się na to. Później Stein poinstruował swoich oficerów. Klęcząc wraz z nimi w zmierzchu tuż za grzbietem, pokazywał im to wszystko. Gdzieś w półmroku szczeknął gniewnie karabin snajpera. Jeden oficer po dru- gim przepatrzył teren przez lornetkę. Najdalsza w lewo z tych trzech fałd była o sto pięćdziesiąt jardów od stóp zbocza, które przechodziło w Szyję Słonia. To zbocze było coraz bardziej strome, w miarę jak wspinało się do wzniesienia w kształcie litery U, które było Głową Słonia i z odległości pięciuset jardów panowało nad całym terenem. Nad tym stupięćdziesięciojardowym zagłębieniem oraz nad trzecią fałdą dominowały po obu stronach dwa mniejsze trawiaste grzbiety, wyrastające ze steku i odległe od siebie o dwieście jardów. Obydwa 183 były prostopadłe do fałd gruntu i równoległe do linii natarcia. Trzy- mając je plus Głowę Słonia, Japończycy mogli kłaść straszliwy ogień na cały obszar podejścia