Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Czuł wręcz, jak pod nieufnym spojrzeniem kierownika sali spada na coraz niższe szczeble drabiny społecznej. Jeszcze wczoraj paliłby się ze wstydu, pokazując się publicznie w takim stanie. Teraz mało go to obchodziło. Zbyt zaprzątała go wisząca nad nim groźba, by miał się przejmować swym wyglądem. Zanim obsługa „Green House" wzięła się do wyrzucania ich na ulicę, pokazali legitymacje. — Jesteśmy z policji — oznajmił Harry. Żaden klucz uniwersalny, żadne hasło, przynależność do wyższych sfer, nawet pokrewieństwo z rodziną królewską nie otwiera drzwi tak skutecznie jak policyjna odznaka. Ludzie wprawdzie niechętnie, ale jednak je otwierają. Pomógł również niewyparzony język Connie. — Weź też łaskawie pod uwagę, że jesteśmy wkurwieni, zmęczeni po długim dniu pracy i nie damy się spławić żadnemu wymuskanemu skurwysynowi, który myśli, że wystraszymy mu wytworną klientelę. Zostali z rewerencją podprowadzeni do stolika w kącie, który zbiegiem okoliczności był ukryty w cieniu i oddalony od innych gości. Natychmiast podeszła kelnerka, zmarszczyła nosek, uśmiechnęła się i przedstawiła jako Bambi. Harry zamówił kawę i średnio wysmażonego hamburgera z cheddarem, Connie — słabo wysmażonego hamburgera z rok-fortem i dużą ilością surowej cebuli. — ...Dla mnie również kawa, i proszę nam podać dwa duże koniaki Remy Martin. Formalnie rzecz biorąc, nie jesteśmy już na służbie — zwróciła się do Harry'ego — a jeśli czujesz się tak parszywie jak ja, potrzeba ci większego kopa, niż wydusisz z kawy i hamburgera. Harry poszedł do toalety umyć ręce. Istotnie czuł się parszywie, a lustro nad umywalką świadczyło, że wyglądał jeszcze gorzej, niż się czuł. Z trudem mógł uwierzyć, że ta zarośnięta, pobrużdżona twarz o zapadniętych oczach należy do niego. Energicznie szorował ręce, lecz pod paznokciami i w zadrapaniach pozostał brud. Jego dłonie przypominały dłonie mechanika samochodowego. Ochlapał twarz zimną wodą, lecz nie pozbył się dzięki temu zmęczenia ani zastygłego w oczach strachu ściganego zwierzęcia. Dzisiejszy dzień wyrył na nim głębokie, może niezatarte piętno. Utrata domu i wszystkiego, co posiadał, makabryczna śmierć Ricky'ego i łańcuch niesamowitych wydarzeń zburzyły cały jego świat i wtrąciły go w otchłań koszmaru. Nie wiadomo, czy się kiedykolwiek z tego otrząśnie — zakładając, że przeżyje najbliższe kilka godzin. Niemal oczekiwał, iż lustro okaże się magicznym lustrem z bajki — bramą do innego świata, oknem, w którym widać przeszłość lub przyszłość, czarodziejskim zwierciadłem z bajki o królewnie Śnieżce, odpowiadającym 210 złej macosze, że nie jest już najpiękniejsza na świecie. Przyłożył dłoń do gładkiej tafli, lecz poczuł pod palcami tylko chłodne szkło. Nic dziwnego, że po zdarzeniach ostatnich dwunastu godzin doszukuje się wszędzie czarnoksięskich mocy. Miał wrażenie, że znalazł się w okrutnej bajce, takiej jak „Czerwone Trzewiczki", w której mała Karen nie mogąc przestać tańczyć dała sobie odrąbać nogi. Wprawdzie po śmierci spotkało ją wiekuiste szczęście w niebie, ale cóż z tego? Harry nie był wcale pewien, czy tam w górze rzeczywiście jest niebo, gdzie czekają na niego z otwartymi rękami. Tylko jedno przekonywało, że n i e znalazł się w świecie fantazji — brak gadających zwierząt. Gadające zwierzęta pojawiały się w bajkach z jeszcze większą częstotliwością niż psychopatyczni mordercy we współczesnych amerykańskich filmach. Bajki. Okrucieństwo. Potwory. Magia i czary. Harry poczuł nagle, że balansuje na krawędzi ważnego odkrycia dotyczącego Tiktaka. Myśli jednak mu się rozbiegały. Usiłował się skupić. Nadaremnie. Przyłapał się na tym, że nie dotyka już lustra opuszkami palców, lecz przyciska dłoń z całej siły. Odjął rękę. Na lustrzanej powierzchni został wilgotny, niewyraźny ślad. Był widoczny przez chwilę, po czym wyparował. Wszystko przeminie. Harry Lyon również. Może już o świcie. Wrócił do stolika, gdzie czekała Connie. Okrucieństwo. Baśnie. Magia i czary. Orkiestra grała składankę melodii Duke'a Ellingtona w nowoczesnej jazzowej interpretacji. Muzyka była do kitu. Ellington nie wymagał żadnych ulepszeń. Na stoliku stały dwie parujące filiżanki kawy i dwa kieliszki z koniakiem, połyskującym jak płynne złoto. — Hamburgery będą za kilka minut — oznajmiła Connie, kiedy wysunął czarne drewniane krzesło i usiadł. Okrucieństwo. Magia i czary. Nic. Postanowił przez pewien czas nie myśleć o Tiktaku. Dać podświadomości szansę, żeby mogła popracować spokojnie, bez żadnej presji. Nagle przypomniały mu się piosenki Presleya. — / Gotta Know — muszę wiedzieć — rzekł. — Wiedzieć? Co? — zdziwiła się Connie. — Tell Me Why — powiedz czemu. — Hę? — It's Now or Never — teraz lub nigdy. Uśmiechnęła się, zrozumiała. — Uwielbiam Presleya. — Tego sam się domyśliłem. 211 — Akurat się przydało. — Najprawdopodobniej powstrzymało Ordegarda od rzucenia kolejnego granatu i uratowało nam życie. — Za króla rock and rolla! — Uniosła swój kieliszek. Orkiestra przestała znęcać się nad Ellingtonem i zapadła błogosławiona cisza. Może jednak jest Bóg na niebie