Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Kiedy ostatni pojazd zniknął w skalistej bramie przełęczy Chatmia i ostatni maruderzy pokuśtykali w ślad za ciągnącą na wschód armią, Nefer i Taita zdobyli wreszcie pewność, że armijni płatnicy nie odkryli ubytków w skarbcu, nikt też przypadkowo nie natknął się na złoto ukryte w korycie wyschniętego strumienia. Nocą, gdy droga całkowicie opustoszała, zjechali ze wzgórz, wśród których znajdowała się ich kryjówka. Rydwany zostawili na wysokim brzegu wadi, zaprzężone, gotowe do natychmiastowej ucieczki. Nefer i Meren zeszli na dno żlebu i stwierdzili, że na oświetlonym blaskiem księżyca piasku w dalszym ciągu widnieją ślady pozostawione przez ciężkie wozy skarbca. Wystarczyło kilka uderzeń drewnianego rydla, aby wydobyć pierwszą sakiewkę. Meren aż zagwizdał z radości. Liczyli wygrzebywane z dołu sakiewki, nie chcąc przegapić ani odrobiny cennego kruszcu, a następnie, uginając się pod ich ciężarem, wnosili na brzeg wadi, składając obok rydwanów. Osiemset skórzanych woreczków wypełnionych złotem wysokiej próby utworzyło zaiste imponujący stosik. — Za dużo tego! Nie zdołamy wszystkiego zabrać — tonem powątpiewania odezwał się Nefer. Taita pokręcił głową. — Jedno z praw rządzących tym podłym światem mówi: złota nigdy nie jest za dużo. Egipskie rydwany, lekkie wozy bojowe, nie były przystosowane do przewożenia dużych ciężarów. Tym razem jednak ładowali na nie złoto, aż osie pojazdów zaczęły się wykrzywiać, a cała konstrukcja skrzypieć przeraźliwie. Mimo to nie zabrali nawet połowy skarbu. Powoli, wstrzymując prowadzone za cugle konie, powiedli przeładowane rydwany ku wzgórzom. Opróżnili je i wrócili po następną porcję ładunku. Przewiezienie całości skarbu wymagało jeszcze dwu takich kursów. Podzielili złoto na pięć części i cztery z nich zakopali w osobnych, znacznie od siebie oddalonych kryjówkach, nadzwyczaj pieczołowicie zamaskowanych. Nawet gdyby jedna z owych kryjówek została odkryta, nie straciliby wszystkiego. Piątą część skarbu rozłożyli równo na trzynaście rydwanów, które pod dowództwem Hilta ruszyły w kierunku Gallali. Dotarłszy do miasta, Hilto miał zamienić rydwany na ciężkie wozy transportowe i wrócić po resztę łupu. Nefer zatrzymał do swojej dyspozycji trzy rydwany. Powozili nimi Taita, Meren i on sam. Oddział rozdzielił się: załadowane złotem pojazdy Hilta pociągnęły na południe, Nefer zaś poprowadził mniejszą grupę na wschód, śladem armii fałszywych faraonów. Podróżowali za dnia. W tym czasie idąca przed nimi armia odpoczywała za zasłoną szańca z ustawionych w krąg wozów. W dziennym świetle widzieli, co się dzieje na drodze, nie istniała zatem obawa, że natkną się na jakąś niespodziankę. Pokonawszy przełęcz, wjechali na rozległy płaskowyż, obfitujący w wodę, choć wiele jej źródeł zostało zanieczyszczonych przez sunącą przodem wielotysięczną masę ludzi i zwierząt. Konie były wypoczęte, rydwany nieprzeciążone, toteż posuwali się bardzo szybko. Mijali setki opuszczonych obozowisk, znaczonych popiołami ognisk, rozpadającymi się szałasami, stosami odpadków i nieczystości. Napotykali też pospiesznie wykopane groby, jako że w przemieszczającej się forsownym marszem armii śmierć była zjawiskiem częstym i pospolitym. Niektóre groby zostały już rozkopane przez hieny i szakale, trupy wywleczone na powierzchnię i częściowo pożarte. — Będziemy jej potrzebowali — oznajmił Nefer, zeskakując z rydwanu przy zwłokach młodej kobiety, prawdopodobnie jednej z towarzyszących wojsku prostytutek. Nie sposób było orzec, jak umarła, bo sępy zdążyły już dokończyć dzieła hien. Niemal naga, pozbawiona oczu i ust czaszka szczerzyła do nich poplamione sczerniałą krwią zęby. — Na miłość wszystkich bogów! — zawołał Meren. — Czyś ty postradał rozum? Toż to cuchnie pod niebiosa. — Pomóż mi ją zawinąć — odrzekł Nefer, nieczuły na protesty towarzysza. Znalazł porzuconą starą płachtę, tak brudną i podartą, że nawet Beduini, zbierający pozostawione przez Egipcjan odpadki, uznali ją za bezużyteczną. Nefer i Meren umieścili zwłoki kobiety na rozpostartej płachcie i pieczołowicie owinęli kilkoma warstwami grubego płótna. Tak powstały pakunek przywiązany został do rydwanu Merena — oczywiście przy akompaniamencie jego utyskiwań i pełnych dezaprobaty okrzyków. Następnego dnia już od świtu jechali w chmurze pyłu ciągnącej się za maszerującą rzeszą wojska, ale dopiero późnym przedpołudniem spostrzegli przed sobą tylne straże armii. Nadchodziła pora dziennego postoju. W niebo wznosiły się już dymy ognisk, znaczące miejsca setek rozłożonych wzdłuż drogi obozowisk. Na znak Nefera zjechali ze szlaku, szerokim łukiem omijając tabory. Starali się teraz trzymać poza zasięgiem wzroku kręcących się po obozie żołnierzy. Ostrożnie posuwali się naprzód, bacznie obserwując teren przed sobą. Szczęście im sprzyjało. Znaleźli wozy wiozące szkatuły wojenne oraz powozy królewskich żon skryte w cieniu kępy drzew oliwnych