Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zastanawiał się, jak pomóc Perotowi. Chciał mu pomóc: to była słuszna sprawa. Nie zajmował już stanowiska w rządzie, ale nadal miał wielu przyjaciół. Postanowił, że gdy tylko otrzyma sprawozdanie z Dallas, zadzwoni do Ardeshira Zahediego. Po rozmowie z Kissingerem Perot nabrał otuchy. "Do diabła, Ross, wiem, kim pan jest". To było warte więcej niż pieniądze. Jedynym pożytkiem ze sławy było to, że czasami pomagała w załatwieniu ważnych spraw. Wszedł T. J. - Mam twój paszport - powiedział. - Jest też wiza irańska, uważam jednak Ross, że nie powinieneś jechać. Wszyscy pracujemy nad tą sprawą, ale ty jesteś najważniejszy. Nie wiem, co zrobimy, jeżeli nie będziemy mogli skontatkować się z tobą w Teheranie albo na pokładzie samolotu, kiedy trzeba będzie powziąć jakąś zawodniczą decyzję. Ross zapomniał już zupełnie o podróży do Teheranu. Wszystko, co usłyszał w ciągu ostatniej godziny, utwierdziło go w przekonaniu, że nie będzie to konieczne. - Może masz rację - odpowiedział T. J. Marquezowi. - Może wystarczą negocjacje. Mamy kilka możliwości i któraś z nich na pewno się sprawdzi. Nie jadę do Teheranu. Na razie. 4 Henry Precht był chyba najbardziej udręczonym człowiekiem w Waszyngtonie. Długoletni pracownik Departamentu Stanu wyróżniał się zamiłowaniem do filozofii i sztuk pięknych oraz dziwacznym poczuciem humoru. Osobiście kierował amerykańską polityką w Iranie przez większą część 1978 roku, podczas gdy jego poprzednicy aż do czasów prezydenta Cartera interesowali się wyłącznie zawartym w Camp David porozumieniem pomiędzy Egiptem a Izraelem. Od początku listopada, kiedy w Iranie naprawdę zaczęło się robić gorąco, Precht pracował przez siedem dni w tygodniu od ósmej rano do dziewiątej wieczorem. A tym cholernym Teksańczykom wydaje się, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko gadać z nimi przez telefon! Rzecz w tym, że kryzys irański nie był jedynym zmartwieniem Prechta. Tutaj, w Waszyngtonie, toczyła się cicha wojna pomiędzy Cyrusem Vence'em, sekretarzem stanu i szefem Prechta, a Zbigniewem Brzezińskim, doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Vance, podobnie jak prezydent Carter, wierzył, że amerykańska polityka zagraniczna powinna odzwierciedlać amerykańskie ideały. Obywatele Ameryki wierzyli w wolność, sprawiedliwość i demokrację, dlatego nie chcieli popierać dyktatorów. Szach Iranu był dyktatorem, organizacja "Amnesty International" określiła irański system prawny jako najgorszy na świecie, Międzynarodowa Komisja Prawników zaś potwierdziła wiele raportów o systematycznym stosowaniu tortur w więzieniach szacha. Ponieważ to Cia osadziła szacha na tronie, a Stany Zjednoczone utrzymywały go przy władzy, amerykański prezydent, który tyle mówił o prawach człowieka, musiał coś zrobić. W styczniu 1977 roku Carter dał do zrozumienia, że Ameryka przestanie pomagać państwu o dyktatorskim sposobie sprawowania rządów. Ale nie postępował konsekwentnie: tego samego roku odwiedził Iran i obsypał szacha pochwałami. Mimo wszystko Vance wierzył w politykę obrony praw człowieka. Zbigniew Brzeziński nie wierzył. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego wierzył w siłę. Szach był sprzymierzeńcem Stanów Zjednoczonych, dlatego należało go poprzeć. Oczywiście, wypadało również nakłonić go, żeby przestał torturować ludzi, lecz jeszcze nie teraz. Władza szacha jest zagrożona: nie czas na liberalizm. A kiedy przyjdzie na to czas? - zapytywała frakcja Vance'a. Szach miał mocną pozycję przez prawie dwadzieścia lat swoich rządów, ale nigdy nie przejawiał skłonności do ich unowocześniania. Na to Brzeziński odpowiedział: "Pokażcie mi chociaż jeden nowoczesny rząd w tym rejonie świata". Niektórzy członkowie administracji Cartera uważali, że jeśli Ameryka nie będzie broniła wolności i demokracji, nie ma w ogóle sensu prowadzić polityki zagranicznej. Był to pogląd nieco skrajny, ale jego zwolennicy podpierali się przekonywającym argumentem: Irańczycy i tak mieli dość szacha i zamierzali się go pozbyć bez względu na to, co myśli się w Waszyngtonie. Bzdury, mówił Brzeziński. Poczytajcie historię. Rewolucje zwyciężały, kiedy władze szły na ustępstwa