Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wyglądała, jakby miała się rozpłakać, lecz nie uczyniła tego. Schowała czarną broń za pas, pod płaszczem, spoj- rzała na niego i potrząsnęła głową. - Jesteś też Kurshi- nem. Nikt inny nie byłby tak głupio honorowy. Zri z pew- nością by uciekł, chyba że jest odważniejszy niż niegdyś. My, którzy gramy w tę grę z Bramami, nie jesteśmy od- ważni. Mamy zbyt wiele do stracenia, aby pozwolić sobie na taki luksus. Zazdroszczę wam, Kurshinom. Zazdroszczę wszystkim, którzy mogą sobie pozwolić na takie gesty. Zacisnął mocno wargi. Czuł się zawstydzony swą naiw- nością. Zrozumiał teraz, że próbowała go odstraszyć. Jej nastroje i jej brak zaufania były dla niego zagadką. - Łatwo mnie oszukać, liyo - powiedział niepewnym głosem. - Znacznie łatwiej niż ciebie. Nawet twoje naj- prostsze sztuczki wprawiają mnie w zdumienie, a niemało z nich przeraża. Nie znalazła żadnej odpowiedzi. Niekiedy spoglądała na niego w sposób, który mu się nie podobał. Atmosfera pomiędzy nimi popsuła się. "Odejdź - mówiło jej spojrzenie - odejdź. Nie będę cię zatrzymywać". Nie mógłby zostawić jej w podobnej potrzebie. Byłby to hańbiący uczynek, nawet wtedy gdy Morgaine była zdolna dać sobie radę sama, a tym bardziej teraz, gdy coś w jej zachowaniu mówiło mu, że rozum ją opuścił. Niebo stawało się coraz jaśniejsze. Nadchodził zimny, ponury poranek. Z północy nadciągały chmury. Tego ranka ziemia opadła w dół pod ich stopami i wzgó- rza przeszły w stoki Irien. Okazało się, że jest to szeroka, przyjemna dla oka do- lina. Gdy zatrzymali się na krawędzi tej wielkiej niecki, Vanye nie był pewien, czy są we właściwym miejscu. Wtedy jednak po drugiej stronie dostrzegł Ivrel, a w środku do- liny teren pozbawiony roślinności. Byli zbyt daleko, aby dostrzec taki drobiazg, jak pojedynczy pionowy kamień, uznał jednak, że znajduje się on w środku tego obszaru. Morgaine ześliznęła się z grzbietu Siptaha i zadała sobie trud, aby odpiąć "Odmieńca", co wskazywało, że planuje tu dłuższy postój. On również zsiadł z konia, gdy jednak odwróciła się i odeszła kawałek wzdłuż stoku, uznał, iż nie pragnie, aby za nią podążył. Usiadł na wielkim głazie i czekał, wpatrzony w głąb doliny. Wyobraził sobie tysiące jeźdźców, którzy wjechali do niej jednego z tych szarych, wiosennych poranków, gdy doliny kryły się we mgle, w któ- rej ludzie i konie poruszali się jak duchy; a potem ciem ność pochłaniającą wszystko i wiatr - jak powiedziała - wciągający mgłę jak dym w górę komina. Dzisiaj jednak było tam widać tylko nisko wiszące chmury, zimowe słońce oraz trawę i drzewa pod nimi. Sto lat zaleczyło wszystkie blizny i nie sposób było wyobrazić sobie, co się tu wtedy zdarzyło. Morgaine długo nie wracała. Czekał, mimo że stał się już niespokojny, aż wreszcie zebrał się na odwagę, wstał i podążył za nią ścieżką prowadzącą za pagórek. Poczuł ulgę, gdy ją tam odnalazł. Stała spokojnie i wpatrywała się w dolinę. Przez chwilę nie mógł się przemóc, by do niej podejść, lecz uznał, że powinien to zrobić, gdyż ona nie jest już w pełni sobą, a wśród tych wzgórz kryją się ludzie i zwierzęta, czyniący z Irien niebezpieczne miejsce. - Liyo - zawołał podchodząc. Odwróciła się, podeszła do niego i razem zeszli do kotlinki, w której ukryli konie. Tam zawiesiła miecz u siodła, wzięła w ręce wodze Siptaha i ponownie się zatrzymała, spoglądając na dolinę. - Vanye - powiedziała. - Vanye, jestem zmęczona. - Pani? - zapytał ją, sądząc z początku, że chce po prostu zatrzymać się tu przez pewien czas, co uznał za zły pomysł. Potem jednak spojrzała na niego i zrozumiał, iz miała na myśli inny rodzaj zmęczenia. - Boję się - przyznała. - I jestem sama, Vanye. Nie mam już honoru, ani ludzi, których mogłabym poświęcić. Tam - wyciągnęła rękę, wskazując w dół stoku - tam ich zostawiłam. Jechałam wzdłuż tej krawędzi, a potem tam... - wskazała ręką na odległy punkt po drugiej stronie doliny, gdzie wznosiła się skała oraz liczne drzewa. - Z tamtego miejsca patrzyłam na zgubę armii. Była nas setka, moich towarzyszy, i przez lata wciąż nas ubywało i ubywało, aż wreszcie zostałam sama. Zaczynam rozumieć ąujalów, a nawet czuć wobec nich litość. Gdy tak bardzo trzeba zachować życie, nie można już być odważnym. Zaczął rozumieć jej przerażenie. Takie samo gorączkowe przerażenie - pomyślał - było w Liellu, który również czegoś od niego pragnął. Nie chciał już słyszeć od niej wię- cej prawdy. Taka prawda wywoływała koszmary, zamiast sprowadzać spokój. Prosiła go o wybaczenie za sprawy, których nie rozumiał. Oszczędź mi tego - chciał jej powie- dzieć. - Oddawałem ci dotąd honor. Nie czyń tego nie- możliwym. Powstrzymał jednak swój język. - Mogłam cię zabić w panice - przyznała. -- Łatwo mnie przestraszyć, rozumiesz. Nic jestem rozsądna. Nie chcę podejmować żadnego ryzyka. To by było nieodpowiedzial- ne - narażać się na niebezpieczeństwo, gdy dźwiga się takie brzemię, jak ja. Powtarzam sobie, że jedyny nie- moralny czyn, jaki popełniłam, to ten, że ci zaufałam po tym, jak próbowałam odebrać ci życie. Czy rozumiesz, że nie mogę sobie pozwolić na takie luksusy, jak honor? - Nie rozumiem - odparł. - Mam nadzieję, że nie. __ Czego pragniesz ode mnie? - Dotrzymaj przysięgi. Wskoczyła na grzbiet Siptaha, zaczekała, aż Vanye wsią- dzie, po czym poprowadziła nie poprzez doliną Irien, lecz wzdłuż krawędzi, tą samą trasą, którą podążyła w dniu bitwy. Znajdowała się na granicy szaleństwa. Nie myślała jasno. Był już co do tego pewny. Bała się go, jakby był samą śmiercią, usiłującą się z nią zaprzyjaźnić, bała się także wszystkiego, co wskazywało, że jest inaczej. Niemniej powstrzymała się od zabójstwa, od pogwałce- nia honoru. To była mała, drogocenna różnica pomiędzy tą, której służył, a tym, który ich ścigał. Uczepił się tego, choć do jego myśli przeniknęło przeczucie Morgaine, iż ten właśnie fakt pewnego dnia stanie się przyczyną jej śmierci. Jazda obrzeżem doliny trwała długo. Musieli kilka razy zatrzymywać się na odpoczynek. Słońce stało już nisko na niebie, gdy nad stożkiem Ivrel zaczęły zbierać się gęste chmury zapowiadające burzę, północną burzę, jedną z tych, które niekiedy zasypywały śniegiem podobne doliny na północ od Chya, lecz częściej sprowadzały trzaskający mróz i niewygodę dla ludzi i zwierząt. Burza wkrótce nadciągnęła. Zaczął padać śnieg z de- szczem. Było coraz ciemniej. Zatrzymali się na ostatni po- stój przed przejściem na stronę Ivrel. Nagle wokół nich eksplodował chaos. Jedynym ostrzeże- niem było parsknięcie Siptaha i spłoszenie się obydwu ko- ni. Jeszcze chwila, a rozsiodłaliby wierzchowce