Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ani myślałem zrezygnować z nadziei. Na łaskę nie można było liczyć. Lecz dopiero nazajutrz miano nas zamurować, zatem rozporządzaliśmy dwudziestoma godzinami czasu. A jak wiele może się zdarzyć w ciągu dwudziestu godzin! Nie spodziewałem się, żeby ktoś nas odbił. Mogliśmy sobie tylko sami pomóc — ale jak? Jedyną pociechą było przypuszczenie — że nie zamierzano poddawać nas zbytecznym torturom. Wódz dowiódł słowami i czynem, że szanuje nas jako mężnych wojowników. Niczego więcej nie mogliśmy wymagać. Dostały nam się porcje mięsa nie mniejsze, niż każdemu z Komanczów. Aby nie karmić nas jak niemowlęta, odwiązano nam ręce, a związano nogi. Poza tym obserwowano każdy nasz ruch, najmniejszy nawet. Skoro się posililiśmy, znowu spętano nam ręce. Spostrzegłem, że Emery podczas tej procedury miał osobliwy, skupiony wyraz twarzy. Widząc, że skierowałem nań uwagę, rzekł po niemiecku: — Poznałeś coś po mnie? — Tak. Wolałbym jednak nie spostrzec, gdyż Komanczowie mogli również coś zwietrzyć i powziąć podejrzenie. Czerwony, który siedział w pobliżu, odezwał się do wodza: — Obaj biali rozmawiają w języku, którego nie rozumiem. — Old Shatterhand niech powie, co to za język? — rzekł wódz. — Jest to mowa naszego kraju i narodu. — Gdzie jest kraj twoich przodków? — Hen, za wielkim, wschodnim morzem. — Anglia? — Nie. Moja ojczyzna leży dalej na wschód. — Czy twój naród zna pieśni śmierci, tak, jak my? — Tak. Pieśni i modlitwy do Wielkiego Manitou, w waszej własnej mowie? Teraz podniósł głos, aby wszyscy mogli słyszeć: — Skoro mężny wojownik czuje bliskość zgonu, zaczyna się doń gotować. Wspomina swe czyny i chwali według zwyczaju swego narodu. Obaj biali są mężnymi wojownikami. Wkrótce wyzioną ducha, muszą tedy rozpamiętywać swe czyny w języku ich przodków. Mamy ich zabić, ale powinniśmy zostawić ich dusze, aby mogły obsługiwać Silną Rękę w Wiecznych Ostępach. Nie przeszkadzajmy im zatem porozumiewać się w ich własnej mowie. Była to wielka wyrozumiałość ze strony człowieka, którego uważałem za nieużytego, pobłażliwość, wypływająca z jego religijnych przekonań. Teraz więc mogłem dowoli rozmawiać z Emery’m. Mieliśmy tak skupiony wyraz twarzy, jak gdybyśmy o niczym innym nie gwarzyli, tylko o oczekującej nas śmierci. — A więc, — zapytałem — o czym myślałeś? — O triku, który kilkakrotnie widziałem. Nawet sam użyłem. Nazywają go spętanym czarodziejem. Otóż, czy nie można będzie teraz zastosować tego fortelu? — Hm! Nie łudź się, że zdołasz tych ludzi nabrać na jakiś hokus–pokus! — To nie jest hokus–pokus, tylko dwie sztuczki, które nie wpadną w oko żadnemu białemu, ani czerwonemu. — Czy możesz je opisać? — Lepiej pokazać, ale chwilowo niepodobna. Iluzjonista pozwala sobie związać ręce na plecach sznurem, czy rzemieniem, a jednak każdej chwili może się uwolnić z wiązów. — To wpada w oczy. — Bynajmniej. Rzecz najważniejsza — samemu przełożyć rzemień przez przegub lewej ręki. — Tak, to nie wydaje się podejrzane. Po prostu chce się dopomóc czerwonoskóremu. Dalej! — Uważaj! Bierze się rzemień pośrodku, kładzie jeden koniec na lewym przegubie i pozwala się związać w supeł. Gdy ten, który wiąże mocno, naciąga rzemień, pomaga mu się, jakoby w tym celu, aby wzmocnić supeł i pętle. W istocie zaś supeł jest wyciągnięty, to znaczy, jest ruchomy na rzemieniu i można go po nim przesuwać w tę lub tamtą stronę. Zarówno ten, który wiąże, jak i otoczenie nie może spostrzec różnicy. Potem zaś trzyma się obie ręce za plecami, aby drugi koniec rzemienia przełożyć przez przegub prawej ręki i związać. Przy tym przytrzymuje się prawy rękaw, rzekomo aby nie przeszkadzał. Dzięki temu, ręce są od siebie bardzo oddalone i zyskuje się przestrzeń do pociągnięcia pętli, a także okazję do odpowiedniego ułożenia rzemienia. Pęta zachowują moc pozorną, choć w każdej chwili można z nich wysunąć to jedną, to drugą rękę, za pomocą odsunięcia to jednego, to drugiego węzła. Można pęta zresztą ponownie wdziać, gdy kto zapragnie węzły zbadać. Czy zrozumiałeś mnie? — Naturalnie. Być może, że to nas uratuje. — Tak. Poprzednio, gdy nas związana, .uważałem dobrze. Jestem zawiązany według pierwszych przepisów tej sztuczki. Skoro nam zwolnią ręce do kolacji, nam nadzieję, że potrafię w całości wykonać fortel. A ty? — Hm! Jestem przekonany, że mógłbym się spisać, jak zazwyczaj za pierwszą próbą. Tu jednak, gdy chodzi o życie i wolność, trzeba mieć więcej doświadczenia. Pozostawiam próbę tobie. — Czemu to? Skoro pouczymy także Winnetou, będziemy mogli wszyscy trzej w chwili stosownej momentalnie się uwolnić. Potem znikamy, zanim pomyślą o sprzeciwie. — Brzmi to bardzo kusząco, ale nie jest tak łatwe, jak ci się wydaje. Po pierwsze, czy zdołamy wytłumaczyć Winnetou tak, aby nas strażnicy nie zrozumieli? Wszak bardzo mało rozumie po niemiecku, tamci zaś znają angielski, przynajmniej tyle, aby wiedzieć, o czym mówimy. — To, niestety, prawda! — A po drugie, rzeczą najważniejszą jest, aby nikt nie zauważył, że się samemu wykonuje pierwszy chwyt przy wiązaniu. Jednemu tylko z nas może się udać. Ten sam ruch, trzykrotnie powtórzony, wzbudziłby, podejrzenia. Więc jestem za tym, abyś sam sztuczkę wykonał. — Ale co się z wami stanie? — Zobaczymy. Potrzebny nóż. Odebrano nam wraz z inną bronią. — Ja zachowałem mały scyzoryk z pilnikiem — ukrywam go zwykle w wewnętrznej kieszonce, od kamizelki. Przeszukają nam zapewne kieszenie, ale przypuszczam, że tej kieszonki nie spostrzegą. — To się wyśmienicie składa. Skoro uwolnię ręce, łatwo scyzorykiem przetniesz pęta na nogach, a potem i nasze więzy. — Well, bardzo się cieszę. Pomijając niebezpieczeństwo, które nam grozi, pragnąłbym serdecznie być sprawcą uwolnieniu, albowiem to ja byłem sprawcą klęski. — Czy nie słyszałeś, jak nadeszli? — Nawet głośniejszego oddechu, aczkolwiek naprawdę bardzo starannie uważałem