Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wzajemne podejrzenia sprawiły, że atmosfera stała się ciężka. - Zakładam, że poszliście z waszymi podejrzeniami do dawnego pracodawcy - powiedziała Lauren. - Seria zabójstw w różnych stanach z pewnością podpada pod FBI. Co powiedzieli? - Rozmawialiśmy nieoficjalnie z Biurem - powiedziała Simes. - Jeden z moich dawnych kolegów okazał zawodową ciekawość. Poprosił, żebyśmy dowiedzieli się czegoś więcej i wrócili z tym do niego. To właśnie próbujemy zrobić. W takich sprawach zawsze ciężko o dowody. - Czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego FBI nie chce się w to angażować? Simes odchrząknęła. - Tego typu przypadki najtrudniej uznać za seryjne morderstwa, a rozwiązać je jest jeszcze trudniej, pani Crowder. Dwa lub więcej zabójstw łączy się zazwyczaj na podstawie dowodów rzeczowych lub zeznań naocznych świadków. Kiedy tego nie ma, opieramy się na wyszukiwaniu podobieństw w okolicznościach, ofiarach i sposobie działania. Jestem pewna, że pani to wie. - A w tym przypadku nie dysponujecie państwo żadną z tych rzeczy - odparła Lauren. - Jedyny fakt to taki, że wszystkie ofiary - jeśli rzeczywiście są ofiarami - pracowały razem przez kilka miesięcy... kiedy? Piętnaście lat temu? - To prawda. Jeśli agent specjalny Custer i ja mamy rację, szukamy mordercy, który przechowywał i uzupełniał akta potencjalnych ofiar przez piętnaście lat. Skrupulatnie planuje morderstwa, jedno po drugim. Przeprowadza je w taki sposób, że okoliczności śmierci każdej z ofiar pasują do jej trybu życia. Za każdym razem stosuje inną metodę, by nie dało się powiązać wszystkich morderstw i wykryć w nich jego ręki, a same morderstwa planuje tak, by wyglądały na wypadki lub przypadki. Nie zostawia wizytówek i nie zbiera trofeów. Jak dotąd wykazuje cierpliwość godną Hioba. Z wyjątkiem ostatniego morderstwa, doktor Masters, z policyjnego punktu widzenia jest zupełnie niewidzialny. - Simes przerwała na chwilę. - Doktor za doktorem. Można powiedzieć, że to kolekcjoner. Głos Lauren złagodniał. Chyba chodziło jej o to, by Simes przyznała, jak bardzo kruche podstawy mają jej podejrzenia. - Jednak mimo wszystkich hipotez, jesteście na tyle przekonani o słuszności swoich podejrzeń, że przyjechaliście do Kolorado ostrzec Alana, że prawdopodobnie jest kolejnym celem? Custer wzruszył ramionami. - „Prawdopodobnie” to trochę za mocno powiedziane. Bardziej pasuje pół na pół. Ciekaw byłem, czy Simes go poprawi i zmieni proporcje. Osiemdziesiąt na dwadzieścia? Dostrzegła w lusterku moje spojrzenie. - Jesteśmy tu, by pana ostrzec, doktorze Gregory - powiedziała szybko. - To prawda. Mam nadzieję, że weźmie pan sobie do serca spryt pana przeciwnika. Przyjechaliśmy jednak również prosić pana o pomoc. Uważam, że jeśli chcemy powstrzymać tego człowieka, nie dopuścić, by zabił kolejne dwie osoby, w pierwszej kolejności musimy go zidentyfikować i odszukać, by móc zwrócić na niego uwagę federalnych i stanowych organów ścigania. Zostały tylko dwie osoby, które jesienią osiemdziesiątego drugiego pracowały w Zespole Pomarańczowym Ósmego Wschodniego i mogą pomóc nam zidentyfikować potencjalnych kandydatów. Jedną z nich jest pan. Drugą doktor Faire. - Jak mam wam pomóc? - zapytałem, wstrzymując oddech. Odwróciłem się na fotelu, by spojrzeć jej w twarz. Chociaż wciąż nie miałem pewności, czy dostrzegam delikatne problemy z mięśniami oczu i nie byłem w stanie wychwycić nic dziwnego w sposobie, w jaki budowała zdania, zobaczyłem coś innego. Na twarzy Simes pojawił się znajomy duch popołudniowego zmęczenia. Wyglądała na tak samo wyczerpaną jak Lauren. Może naprawdę ma stwardnienie rozsiane. - Musimy zidentyfikować potencjalnych podejrzanych - powiedziała, tłumiąc ziewnięcie. - Myśli pani o kimś konkretnym? Odwróciła głowę i znów ziewnęła w zwiniętą dłoń. Na jej twarzy zaczęła pojawiać się frustracja. Nie wiedziałem, czy powodem tego byłem ja, czy nadejście popołudniowej apatii. - Kto, według pana, mógłby za tym stać? - powiedziała. - Kto mógł mieć motywację i cierpliwość, by zaplanować wymordowanie całego personelu oddziału zamkniętego? Grupy ludzi, która pracowała razem tylko przez kilka miesięcy? Wiedziałem, o co jej chodzi. - Uważacie, że to jakiś były pacjent? Simes wzruszyła ramionami, a na jej szczupłej twarzy dostrzegłem cień uśmiechu. Udało jej się sprawić, żebym ja to powiedział. Tak, jakby to był mój pomysł. Przypomniałem sobie, że muszę być ostrożny; prawdopodobnie była dobra w tym, co robiła. - Dlaczego jakiś pacjent miałby chcieć nas pozabijać? - spytałem. - To bez sensu. Poza tym żaden pacjent nie miał kontaktu ze wszystkimi lekarzami. Może z dwoma, może z trzema, ale na pewno nie ze wszystkimi. Każdym opiekował się jeden stażysta i jeden praktykant. To wszystko. - Na oddziale nie prowadziło się terapii grupowych? Trudno mi w to uwierzyć, doktorze Gregory. - W porządku, ma pani rację. Mógł zetknąć się z kimś jeszcze. - Tylko zjedna osobą? Grupy nie prowadziło dwóch terapeutów? Znała strukturę zespołu. - W porządku, dwóch. Było dwóch prowadzących. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę: jeśli pacjent widywał się z praktykantem psychologiem, miał też kontakt ze stażystą-psychiatrą, który zajmował się sprawami medycznymi i lekami? Przytaknąłem. - A podczas terapii grupowej mógł zetknąć się z innym praktykantem i innym stażystą? To możliwe? - Tak