Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jaka nie wiedział, dlaczego przybyli do Auckney – był dość zadowolony z życia w Luskan – tyle że to miało coś wspólnego z jego ojcem, który zwykł bić bezlitośnie jego matkę. Podejrzewał, że uciekali, albo przed nim, albo przed katem. Wydawało się to typową taktyką dla rodziny Sculi, bowiem zrobili to samo, gdy Jaka był szkrabem, uciekając z domu swych przodków w Królestwach Klingi aż do Luskan. Z pewnością jego ojciec, nienawistny człowiek, którego Jaka ledwo znał, znajdzie ich i zabije jego matkę oraz jej brata za ucieczkę.. Albo też być może ojciec Jaki już nie żył, pozostawiony we własnej krwi przez Remoiniego, wujka Jaki. W każdym razie nie miało to dla Jaki znaczenia. Wiedział tylko, że był w tym miejscu, w przerażającym, wietrznym, zimnym i jałowym lennie. Do niedawna jedyną dobrą rzeczą w tym wszystkim była według niego wieczna melancholia okolicy, wzmocniona jego poetycką naturą. Pomimo tego, że wyobrażał sobie siebie jako romantycznego bohatera, Jaka skończył już siedemnaście lat i wielokrotnie rozważał, czy nie zaczepić się z którymś z nielicznych kupców, którzy tędy przejeżdżali, jadąc w szeroki świat, może do Luskan, a może nawet lepiej, aż do Waterdeep. Planował zrobić tam pewnego dnia fortunę, w jakiś sposób, i być może wrócić aż do Królestw Klingi. Wszystkie te plany uległy jednak zawieszeniu, bowiem młodzieńcowi ukazał się kolejny pozytywny aspekt Auckney. Jaka nie mógł zaprzeczyć zauroczeniu, jakie czuł do pewnej młodej Ganderlay. Nie mógł oczywiście pozwolić, by ona lub ktokolwiek inny o tym wiedział, dopóki nie będzie pewien, że odda mu się całkowicie. * * * Pędząc obok powozu, Dohni Ganderlay rozpoznał woźnicę, siwobrodego gnoma, którego znał jako Liama Woodgate. Liam uśmiechnął się i pomachał mu, co mocno uspokoiło Dohniego, choć przechodząc przez drzwi wciąż utrzymywał spieszny krok. Przy jego małym kuchennym stole siedział zarządca Zamku Auck, a naprzeciwko niego chora żona Dohniego, Biaste, u której kopacz torfu od dawna nie widział tak rozpromienionej twarzy. – Gospodarzu Ganderlay – Temigast rzekł grzecznie. – Jestem Temigast, zarządca Zamku Auck, emisariusz lorda Feringala. – Wiem o tym – Dohni powiedział ostrożnie. Nie spuszczając oczu ze starca, Dohni Ganderlay okrążył stół, omijając pozostałe dwa krzesła i stając za swą żoną, położywszy dłonie na jej ramionach. – Właśnie wyjaśniałem twojej żonie, że mój lord, oraz twój, życzy sobie obecności twojej najstarszej córki w zamku podczas dzisiejszej kolacji – rzekł zarządca. Zaskakująca wieść ugodziła Dohniego Ganderlaya równie silnie jak mogłaby to zrobić pałka, lecz utrzymał równowagę, i miną, pozwalając, by to do niego dotarło. – Oczywiście mam w powozie odpowiedni strój dla panny Meraldy, jeśli się zgodzisz – Temigast dokończył z uspokajającym uśmiechem. Dumny Dohni Ganderlay spojrzał za tę uśmiechniętą fasadę, poza grzeczny i pełen szacunku ton. Ujrzał tam protekcjonalność oraz pewność siebie. Temigast wierzył, że oczywiście nie mogli odmówić, ponieważ byli zaledwie brudnymi wieśniakami. Lord Auckney wystosował polecenie, a Ganderlayowie się do niego ochoczo i łakomie zastosują. – Gdzie jest Meralda? – mężczyzna spytał żonę. – Poszła razem z Tori na targ – wyjaśniła kobieta. Dohni nie mógł nie zauważyć lekkiego drżenia w jej głosie. – Po kilka jajek na kolację. – Meralda może tego wieczoru znaleźć się na bankiecie, a także zapewne w wiele innych wieczorów – zauważył Temigast. Dohni znów to wyraźnie ujrzał, paskudną protekcjonalność, która przypominała mu o jego losie, o losie jego dzieci, wszystkich jego przyjaciół, a także ich dzieci. – A więc przyjdzie? – Temigast spytał po długiej, niezręcznej ciszy. – Wybór należy do Meraldy – Dohni Ganderlay odparł ostrzej niż zamierzał. – Ach – powiedział zarządca, skinąwszy głową i uśmiechając się, zawsze się uśmiechał. Wstał z krzesła i gestem wskazał Biaste, by dalej siedziała. – Oczywiście, oczywiście, ale chodź i weź suknię, gospodarzu Ganderlayu. Jeśli zdecydujecie się posłać młodą damę, będzie lepiej i łatwiej mieć ją tutaj. – A jeśli nie zechce pójść? Temigast podniósł brew, sugerując, że absurdem była według niego ewentualność odmowy. – Wtedy oczywiście mój woźnica wróci jutro po suknię – rzekł. Dohni popatrzył na swą chorą żonę, na błagalną minę na jej aż nazbyt delikatnych rysach. – Gospodarzu Ganderlayu? – spytał Temigast, wskazując na drzwi. Dohni poklepał Biaste po ramionach i ruszył przy zarządcy do powozu. Gnomi woźnica czekał na nich, z suknią w podniesionych wysoko rękach, by delikatny materiał nie ciągnął się po zakurzonej drodze. – Dobrze zrobisz zachęcając swą córkę, by przyszła – poradził Temigast, podając suknię, na co rysy Dohniego Ganderlaya jeszcze bardziej stwardniały. – Twoja żona jest chora – stwierdził Temigast. – Bez wątpienia nędzna egzystencja w tej ruderze nie zrobi jej dobrze podczas nadchodzącej zimy. – Mówisz tak, jakbyśmy mieli jakiś wybór w tej kwestii – odrzekł Dohni. – Lord Feringal jest mężczyzną o wielkich możliwościach – wyjaśnił Temigast. – Ma łatwy dostęp do wspaniałych ziół, ciepłych łóżek i potężnych kapłanów. Byłoby szkoda, żeby twoja żona cierpiała bez potrzeby