Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

A po godzinie ostrożnej wędrówki, nad skałami zapłonęło światło - księżyc w pełni, świecący prosto na ich ścieżkę. Cóż to był za widok! W jego świetle krawędzie rozpadlin były teraz łatwo dostrzegalne, a każdy załom w śniegu rzucał swój cień. Podjęli wędrówkę, prowadzeni przez przyjazny księżyc, i szli do północy, przystając od czasu do czasu, żeby odpocząć, gdyż zmęczenie spadło na nich brzemieniem, które łagodziła tylko świadomość, że z całą pewnością znajdują się coraz bliżej celu. O 12.30 dotarli na wysokość może 4000 stóp i zbocze przeszło w równinę; potem wolno zaczęło opadać, skręcając lekko w kierunku północno-wschodnim - dokładnie w stronę Stromness Bay. Z nadzieją w sercach poszli nim w dół. Robiło się jednak coraz zimniej - albo może zaczęli bardziej odczuwać zimno. O pierwszej więc Shackleton zezwolił na krótki odpoczynek, żeby się posilić. Wstali i ruszyli dalej o 1.30. Przez przeszło godzinę szli zboczem w dół, potem jeszcze raz ujrzeli wodę. Przed nimi, oświetlona światłem księżyca, leżała Wyspa Barania, na środku Zatoki Stromness. Kiedy posuwali się naprzód, ukazały się inne znajome szczegóły krajobrazu i podnieceni pokazywali je sobie nawzajem. W ciągu jednej albo dwóch godzin powinni znaleźć się na dole. Potem jednak Crean dostrzegł na prawo szczelinę, a przed sobą widzieli inne pęknięcia, znajdujące się na ich drodze. Zatrzymali się zaskoczeni. Byli na lodowcu. Tylko że żadne lodowce nie okalały Stromness Bay. Zrozumieli wówczas, że ich własne życzenia zwiodły ich okrutnie. Leżąca przed nimi wyspa nie była Wyspą Baranią, a szczegóły krajobrazu, które widzieli, stanowiły wytwór ich wyobraźni. Worsley wyjął mapę i wszyscy zebrali się dokoła niego w świetle księżyca. Tam gdzie schodzili, musiała znajdować się Fortuna Bay, jedna z wielu zatok przybrzeżnych Południowej Georgii, leżących na zachód od Stromness Bay. Znaczyło to, że jeszcze raz muszą wrócić po własnych śladach. Gorzko rozczarowani zawrócili i zaczęli wspinać się z powrotem na wzgórze. Przez dwie żałosne godziny pięli się w górę, okrążając skraj Fortuna Bay i starając się odzyskać utracony teren. O 5 udało im się to prawie całkowicie i zbliżyli się do innej linii grani, podobnych do tych, które zagrodziły im drogę poprzedniego popołudnia. Ale tym razem był zdaje się między nimi niewielki przesmyk. Byli jednak obecnie wyczerpani do ostatecznych granic. Znaleźli małe osłonięte miejsce za skałą i usiedli, kuląc się do siebie i obejmując ramionami, żeby się ogrzać. Niemal natychmiast Worsley i Crean zasnęli, a Shackleton również przyłapał się na tym, że zaczyna drzemać. Nagle poderwał głowę do góry. Długie lata doświadczeń antarktycznych ostrzegły go przed niebezpieczeństwem - fatalnym snem, który wiedzie prosto do zamarznięcia na śmierć. Przez pięć długich mi walczył z ogarniającą go sennością, potem obudził innych mówiąc im, że spali pół godziny. Nawet po tak krótkim odpoczynku ich nogi zeszty-wniały do tego stopnia, że wyprostowanie ich sprawiało ból, i kiedy poszli wreszcie dalej, poruszali się niezgrabnie. Przełęcz między graniami leżała może tysiąc stóp nad nimi i pięli się ku niej w milczeniu, przygotowując się na to, co ujrzą po drugiej stronie. Była szósta, kiedy ją mijali, i w pierwszym brzasku porannym ujrzeli, że żadna skała, żadna szczelina nie zagradza drogi - jak daleko mogli sięgnąć wzrokiem, rozpościerało się tylko wygodne zbocze. Za doliną rysowały się w oddali wysokie wzgórza, otaczające od zachodu Stromness Bay. - To wygląda zbyt pięknie, żeby było prawdziwe - powiedział Worsley. Zaczęli schodzić. Kiedy zniżyli się na wysokość jakichś 2500 stóp, zrobili przerwę, żeby przygotować śniadanie. Worsley i Crean wykopali jamkę na prymus, a Shackleton poszedł zobaczyć, co leży przed nimi. Wspiął się na niewielką grań wycinając w niej stopnie. Roztaczał się stamtąd widok niezbyt zachęcający. Zbocze zdawało się kończyć w innej przepaści, chociaż trudno było ustalić to z całą pewnością. Ruszył w dół - i wtedy właśnie posłyszał dźwięk. Był daleki i słaby, mógł to być jednak gwizdek maszyny parowej. Shackleton wiedział, że jest mniej więcej 6.30 rano - pora, kiedy zwykle budzono ludzi na stacjach wielorybniczych. Zrobiła się 6.50... potem 6.55. Nie śmieli oddychać, bojąc się narobić hałasu. 6.58... 6.59... Z dokładnością co do sekundy doszedł ich w rzadkim porannym powietrzu odgłos gwizdka. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Potem bez słowa uścisnęli sobie dłonie. Osobliwa to rzecz, żeby kogoś mógł wytrącić z równowagi gwizdek fabryczny, usłyszany na zboczu górskim. Ale dla nich był to pierwszy odgłos ze świata, jaki usłyszeli od grudnia 1914 roku - po raz pierwszy od siedemnastu długich miesięcy. W owej chwili czuli ogarniającą ich przemożną dumę z osiągnięcia celu. Chociaż nawet w przybliżeniu nie udało im się spełnić zadania, jakie postawiła sobie wyprawa, wiedzieli teraz, że w jakimś sensie zrobili o wiele, wiele więcej, niż kiedykolwiek zamierzali