Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Les potaches, les fillettes, les vieux marcheurs, tous entraient avec un air innocent dans la librairie et emportaient dans leur manchon ou sous le manteau leur Descartes; puis ils couraient a la maison, verrouillaient leur porte et se plongeaient dans le livre, pour voir quelle était cette méthode mystérieuse qu’ils ne connaissaient pas encore. Grâce a cela Le Discours de la méthode obtint en peu d’années quatre éditions en polonais, succes qui dépassa assurément les reves de ce philosophe. Ai-je besoin d’ajouter que mon travail n’est pas fini? Peut-etre il n’est que commencé. Mon pere a vécu 84 ans; j’espere vivre au moins autant: le plaisir conserve. En ce moment je continue mon édition complete de la Comédie humaine, j’en suis a la moitié. Longtemps j’ai résisté a cette folle idée de traduire tout Balzac, mais je n’ai pas pu: il m’empoigna, et Balzac était le plus fort. Toutefois, dernierement je lui ai fait une petite infidélité: il y a quelques mois j’ai publié L’Esprit des lois de Montesquieu – c’est notre ministre de la justice lui-meme qui a fait la correction des épreuves. C’est chic, n’est-ce pas? Je reste tout confus apres cet acte d’exhibition, pour lequel j’implore humblement votre indulgence. Il me tenait a coeur de vous persuader d’une chose: c’est que, si je me suis donné a la littérature française, je m’y suis donné non pas a la maniere froide et méthodique d’un pion, mais comme il faut se donner a elle – avec amour, avec passion, avec joie. Et comment pourrait-il en etre autrement? Comme vous avez pu le voir par cette confession, c’est a la France que je dois tant; c’est elle qui m’a élevé, éveillé, délivré, c’est elle qui a changé ma lamentable existence en un plaisir continuel, c’est elle qui m’a fait écrivain et homme. Aussi, malgré tout ce que je pourrais faire pour lui témoigner ma reconnaissance, je resterai toujours son débiteur. PRZEKŁAD MOJE WYZNANIA PRZEMÓWIENIE WYGŁOSZONE 19 LUTEGO 1927 R. W WIELKIEJ AULI SORBONY Panie ministrze, panie, panowie. Znaleźć się tutaj, w Paryżu, w tym Paryżu, który tak wielbię od czasów młodości, znaleźć się w tej dostojnej auli Sorbony, w tej świetnej asyście i przed tą wyborową publicznością; dostąpić znakomitego zaszczytu, być przedmiotem gorącej owacji, mówić do publiczności francuskiej – wszystko to wydaje mi się doprawdy bardziej snem, marzeniem aniżeli rzeczywistością. Pojmiecie jeszcze lepiej moje uczucia, kiedy opowiem wam zwięźle o kilku etapach mojego życia – życia co prawda nader prostego, ale którego bieg, oglądany zwłaszcza wśród świateł tej sali, wydaje mi się w obecnym momencie nieco fantastyczny. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak wielką śmiałością jest wobec podobnego zgromadzenia puszczać wodze wynurzeniom osobistym; ale, tak czy inaczej, zrozumieć samego siebie i sprawić, by zrozumieli nas inni – to potrzeba wrodzona człowiekowi, to jedno ze źródeł literatury. A więc, panie i panowie, skoro raczyliście zainteresować się moją skromną osobą, a raczej ideą, którą ona przedstawia, skoro mamy zawrzeć znajomość, dostrzegam po temu jedyny środek: opowiedzieć wam po prostu o sobie, urządzić w waszej obecności jak gdyby une heure avec..., godzinkę z samym sobą. Tym bardziej że moja pozycja literacka i osobista była zawsze w moim własnym kraju dość skomplikowana, by nie powiedzieć dwuznaczna. Przede wszystkim mam ten smutny przywilej, że poczytują mnie za rodzaj fenomenu, bo przetłumaczyłem, jak państwo wiecie, sto blisko tomów arcydzieł literatury francuskiej. Tak, to strona szacowna, rzekłbym, mojej osoby – jej strona „dekorowana”. Kiedy mowa o mnie w naszych gazetach, używa się chętnie takich zwrotów, jak „zadanie przytłaczające”, „praca niezmordowana” – a zwłaszcza „benedyktyńska”. Boy i benedyktyn stali się niemal synonimami. 229 A jednak kiedy – minie od tej chwili niedługo prawie dwadzieścia lat – zadebiutowałem zbiorem piosenek, uznano je za bardzo śmiałe, a nawet frywolne, gdyż wykpiwały wiele rzeczy szacownych, które mnie wydawały się niezbyt godnymi szacunku. Kiedy następnie stałem się popularny – zanadto popularny – w moim kraju, jako poeta, uczyniono mi zaszczyt powiadając, że jestem zmysłowy i perwersyjny. Ale kiedy jako krytyk teatralny i jako felietonista muszę nieraz walczyć i wykłócać się, czynię to z werwą, która doprawdy nie ma nic benedyktyńskiego. Lecz to nie koniec niespodziankom. Dla jednych jestem tłumaczem Myśli Pascala, dla innych – tłumaczem Żywotów pań swowolnych Brantôme’a. Z jednej strony proponowano mi katedrę literatury francuskiej na Uniwersytecie Poznańskim, z drugiej traktowano mnie jak gorszyciela młodzieży. I zauważcie na koniec, że za tym wszystkim ukrywała się dość długo jeszcze trzecia postać: Boy-lekarz, och! trudno tu trafniej powiedzieć: „lekarz mimo woli”. Bardzo to przykre nie mieć fizjonomii jednorodnej. Otóż – zdarzyło się pewnego dnia, że przyszła mi chęć rozeznać się jasno i dokładnie w samym sobie, odnaleźć to, co te różne osobistości mają ze sobą wspólnego. Najskuteczniejszą wydała mi się droga spowiedzi publicznej. I to nie spowiedzi na piśmie; o nie – spowiedzi mówionej. Spakowałem manatki i odbyłem podróż, z odczytami, po jakich pięćdziesięciu miastach polskich. Otóż tak się złożyło, że ta spowiedź dotyczyła pod każdym względem spraw francuskich; że to we Francji musiałem szukać utajonego sensu moich przemian – toteż w ogólności moja spowiedź stała się namiętnym hymnem na cześć Francji. Ale kiedy pozwoliłem sobie zrzucić ów habit benedyktyński, w który mnie przystrojono, niesposób mi było przeciągać mistyfikacji: musiałem pokazać, co kryje pod sobą ta surowa szata – a były to namiętność, miłość, uciechy i rozkosz. Byłem pod urokiem myśli francuskiej, zanim właściwie ją poznałem; dźwięk języka francuskiego, widok książki francuskiej miały dla mnie – od dziecka – coś fascynującego. U nas w Polsce w wielu rodzinach dzieci wcześnie uczą się po francusku: nie tak wcześnie, niestety, jak Montaigne uczył się łaciny, ale w każdym razie dość wcześnie. Kiedy byłem w tym wieku, że nie potrzebowałem już bony, zaczął mnie uczyć francuskiego pewien sfrancuziały Kurlandczyk, z rodziny emigrantów, dawny żuaw, który służył Francji w Legii Cudzoziemskiej. Był to samotnik, mizantrop w guście Alcesta, żyjący pośród swoich książek, pośród swoich ukochanych klasyków francuskich. A ja byłem podówczas bardzo „moderne” – rzecz całkiem naturalna, gdy się ma trzynaście lat – toteż spieraliśmy się często. Mówiłem mu o Guy de Maupassancie, on zaś replikował Pascalem. Przekonałem się później, że miał rację