Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Pomyślałem, że niebo w tych stronach, jeśli w nie zastukać, wydaje twardy metaliczny dźwięk. Za Fetesti pociąg jechał wysokim nasypem nad bagnami, a w miejscowości Cer-navoda przeturkotał stalowym mostem spinającym Dunaj. Atomowa elektrownia przypominała przywidzenie i zaraz znikła. Pojawiły się szare urwiska pełne ptasich gniazd. Wydawało mi się, że czuję morze, ale na dworcu kolejowym w Konstancy zapach znikł. Na autogara po drugiej stronie miasta było trochę jak na wsi. Kobiety w chustkach siedziały z rękami splecionymi na podołkach, a dzieci podfruwały wokół jak stada wróbli. Kupiłem ser i chleb, i poszedłem do przydworcowej knajpki napić się piwa ciuc. Do środka wpełzła kilkunastoletnia dziewczynka. Miała piękną twarz. Przesuwała się po posadzce za pomocą rąk. Mężczyźni śmiali się i rzucali na ziemię papierosy. Zbierała je i też się, uśmiechała. Bawili się w jakąś dobrze sobie znaną grę. Potem widziałem ją na dworcu. Oddawała papierosy starej kobiecie siedzącej nieruchomo wśród dzieciarni. Pierwszy w życiu minaret zobaczyłem w Babadag. Jechałem do Tulczy, żeby popłynąć do Suliny. Mikrobus obsługiwało dwóch facetów. Jeden prowadził i sprzedawał bilety. Drugi, młodszy, wyskakiwał na przystankach, 186 żeby otwierać i zamykać drzwi. W Mihai Viteazu ktoś chciał jechać bez pieniędzy i ten od drzwi pchnął go w pierś tak mocno, że tamten się zatoczył. Żółte i nagie wzgórza Dobrudży przypominały wymarłe mrowiska. Upał sięgał w głąb ziemi i rozsadzał ją od środka. Gdzieś po prawej leżała Histria: Grecy, ruiny, marmurowe kolumny, siódmy wiek przed naszą erą, ale guzik mnie to obchodziło. Przeszłość im starsza, tym jest gorsza. Zużywa się od ludzkich myśli jak książka telefoniczna od dotyku. Minaret w Babadag był surowy i prosty. Wyglądał jak ołówek skierowany w niebo. Mieliśmy pięć minut postoju, lecz nikt nie poszedł sikać. Wszyscy pili wodę i natychmiast występowała im na skórę. Widziałem ciemną plamę na plecach kierowcy. Magnetofon grał nawet na postoju. Wciąż ludowe kawałki w tej dziwnej jękliwej skali, która pasowała do minaretu, do upału i kurzu. Czułem, jak kończy się kontynent, czułem przyspieszony oddech lądu, który porzuca swoje obowiązki. Mieliśmy zostać z całym dobytkiem, ze swoją klątwą i histerią, i patrzeć, jak jego nagi grzbiet wślizguje się pod gładkie prześcieradło wód. Tulczę zobaczyłem z daleka i z góry. Opuszczaliśmy się łagodnymi zakosami pośród wzgórz. Nad miastem i rzeką wisiała szarosina mgła. Dunaj rozdzielał się tutaj na trzy odnogi, na dziesiątki kanałów, jezior i rozlewisk. Ramię rzeki zamieniało się w wielką dłoń. Palce odnóg, ścięgna kanałów, paznokcie piaszczystych plaż na wybrzeżu, biżuteria rozlewisk i limanów, wszystko pokryte zieloną skórą bagien i bezkresnych trzcinowych 187 pól. Tak sobie to wyobrażałem, oglądając mapę. Tulcza to był przegub, nadgarstek. m W porcie pasły się konie. Coś skubały na nagim placu wśród dźwigów, kolejowych szyn i porzuconego żelastwa. Ich gniade grzbiety ginęły na tle rdzewiejących statków i taśmociągów do transportu kruszywa. Nikogo nie było, tylko paru chłopców przeskakiwało z nabrzeża na wrak holownika i z powrotem. Szukałem w powietrzu zapachu morza, ale czułem tylko rzekę; mulisty, ciepły rybi odór pomieszany z zapachem oleju napędowego. Sto dwadzieścia tysięcy lei. „Rapid, Comod, Efficient". Rano przy trapie zebrał się tłum. Wodolot był jeszcze radziecki. Najpierw wchodzili ci, co mieli bilety, które Bóg wie gdzie wcześniej kupili. Reszta czekała, aż się okaże, czy są wolne miejsca. Dwójka młodych Francuzów powoli, sennie przeliczała banknoty. Podawali je sobie w kółko, jakby w coś grali. Papier furkotał na wietrze. Wyglądali na upalonych w drobny mak. Reszta to byli chłopi z tobołami, skrzynkami i workami, trochę wędkarzy z zapasami chleba w plecakach. No i mundurowi. Naliczyłem cztery rodzaje militarnych albo paramilitarnych uniformów. Każdy miał kaburę z pistoletem. Nie potrafiłem rozstrzygnąć, którzy nas strzegą, a którzy po prostu dokądś płyną. Wszyscy mieli takie same poważne, ściągnięte twarze. Nic właściwie nie pamiętam z tej podróży. Siedemdziesiąt kilometrów z trzema przystankami i siedzia- 188 ło się jak w autobusie. Czasami tylko, gdy przecinaliśmy czyjś kiłwater, brzuch wodolotu uderzał o wodę w miękki, rybi sposób. Koło Crisan wyprzedziliśmy turecki statek. Był wielki i czarny jak stara fabryka. Wiózł owce. W dziesiątkach spiętrzonych klatek stało i leżało kilkaset białoburych zwierząt. I zewsząd wystawała słoma albo siano. Wyszedłem na górny pokład. Od tureckiego statku wionęło wonią sianokosów i stajni. Francuzi leżeli na rufie z przymkniętymi oczami. Dwóch tureckich marynarzy paliło papierosy. Oparci o reling patrzyli na zieloną nieskończoność Delty. Przez chwilę wydawało mi się, że ich statek nazywa się „Betlejem", ale to tylko moja wyobraźnia próbowała uporać się z niecodziennością. W Sulinie przybiliśmy przy głównej ulicy. Na nabrzeżu tłum wyczekiwał swoich. Wzdłuż strada Deltei rosły drzewa i zalegał cień. W najbliższej knajpce wziąłem kawę i usiadłem pod parasolem. Czekałem, aż dotrze do mnie świadomość końca. Rzeka przepadła w morzu raz na zawsze i kończyła się ziemia ze wszystkimi zdarzeniami. Nie można się było stąd wydostać inną drogą, niż się dotarło. Czułem, jak czas ujęty dotąd w ludzkie formy rozlewa się i powraca do swojej pierwotnej formy. Tutaj, w Sulinie, był wszechobecny jak wilgoć w powietrzu. Trawił domy i statki, toczył twarze i pejzaż, szklanki w barach i towary w sklepach. On po prostu przepalił, przeżarł delikatną powłokę minut, godzin i dni, i wziął w posiadanie całą przestrzeń, wszystkie widzialne i niewidzialne rzeczy, i ludzkie myśli też. 189 11 1 ¦i I : i "I Droga nad morze ciągnęła się przez pustynny bez-drzewny wygon. Wraki statków, holowników i kutrów rdzewiały w piasku. Woń zwierzęcego nawozu wisiała nad okolicą jak gorąca mgła. Słone podmuchy od morza ginęły w niej bez śladu. W bagiennych zapadliskach, w kolczastych karłowatych zaroślach połyskiwały ławice śmieci. Błękitnoszary plastik butelek lśnił trupio jak brzuch martwej ryby. W szarożółtym pejzażu tkwiły betonowe bunkry