Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Czytał je szybko i zwracał skrupulatnie w idealnym stanie, lecz powstrzymywał się od komentarzy na ich temat. Sądziła, że Arnold milczy przez skromność, bo w obecności innych żołnierzy nie chce udawać intelektualisty. Sama czytywała dużo, lecz w tym względzie była raczej wszystkożerna, a w ciągu ostatnich dwu lat szkoły gustami jej kierował katolicki entuzjazm pana Pollacka. A więc w ciągu miesięcy zaopatrywała Arnolda w bardzo różnorodne utwory - Tessa d'Urberville, wiersze poetów takich jak Edna St. Vincent Milley bądź Rupert Brook, "Po tej stronie raju" Fitzgeralda. Uśmiechnęła się, gdy młody mężczyzna wszedł do świetlicy. - Dobry wieczór, Arnoldzie. Szuka pan czegoś? - Nie. Tak sobie chodzę. Nie mogę zasnąć. No i zobaczyłem, że świeci się tutaj. Pomyślałem: zajrzę do świetlicy, odwiedzę śliczną małą pannę Jordach. Zrobię sobie frajdę. Uśmiechnął się do niej odsłaniając piękne, białe zęby. Inni żołnierze nazywali ją po prostu Gretchen, on z reguły zwracał się do niej formalnie po nazwisku. Mówił trochę z wiejska, jak gdyby jego rodzina zabrała z sobą coś z farmy w Alabamie, gdy przesiedlała się na północ. Był bardzo czarny i w obszernym szlafroku szpitalnym wydawał się chudy. Gretchen wiedziała, że aby ratować nogę, musiał poddać się dwu lub trzem operacjom, więc była pewna, że w obecnej chwili widzi wokół jego ust bruzdy świadczące o przebytej męce. - Właśnie miałam zgasić światła - powiedziała. Najbliższy autobus przystawał koło szpitala za piętnaście minut. Stanowczo nie chciała się spóźnić. Arnold odbił się zdrową nogą, podskokiem zasiadł na stole i począł dyndać obydwiema nogami. - Pani nawet nie wie - mówił - jaka to przyjemność patrzeć tak w dół i widzieć dwie swoje stopy. Cóż, panno Jordach, niech pani idzie do domu. Na pewno przed szpitalem czeka na panią jakiś fajny kawaler. Nie chcę, żeby rozeźliło go pani spóźnienie. - Nikt na mnie nie czeka - odpowiedziała zła na siebie za to, że próbowała wyprawić biednego chłopca ze świetlicy, aby zdążyć na autobus; będzie przecież następny. - Wcale mi nie pilno. Arnold wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, poczęstował Gretchen. - Dziękuję. Nie palę - odmówiła z przeczącym ruchem głowy. Pewną ręką zapalił papierosa, przymrużył oczy podrażnione dymem. Poruszał się celowo bez pośpiechu. Wiedziała od niego, że przed powołaniem do wojska należał do drużyny piłki nożnej w szkole średniej w Saint Louis. Widocznie coś z wytrawnego sportowca pozostało w rannym żołnierzu. Arnold poklepał blat stołu. - Nie usiadłaby pani tutaj, panno Jordach? Musi pani być zmęczona po całym dniu na nogach. Wciąż biega pani i biega, żeby nam świadczyć przysługi. - To mi nie przeszkadza. Większą część dnia przesiaduję przy pracy w biurze - odrzekła, ale wywindowała się na stół, by pokazać, że się nie śpieszy. Przez chwilę siedzieli obok siebie ze zwisającymi nogami. - Ma pani ładne stopy - odezwał się Arnold. - Tak. Chyba niezłe - przyznała, spoglądając na swoje praktyczne, brązowe półbuciki na niskim obcasie. Była też zdania, że ma ładne stopy - smukłe i nie za długie pod łydką kształtną, cienką w kostce. - W wojsku między samymi mężczyznami nauczyłem się cenić ładne nogi - podjął obojętnie, bez współczucia dla siebie. Podobnie mógłby powiedzieć: "W wojsku nauczyłem się obsługiwać radiostację" albo "Wojsko wyuczyło mnie czytać mapę". Ten brak współczucia wobec samego siebie wywołał w Gretchen przypływ litości dla ociężałego, mówiącego powoli chłopca. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała. - Pielęgniarki twierdzą, że lekarze zrobili cuda z pańską nogą. - Aha - zgodził się. - Stary Arnold pokaże jeszcze, co potrafi. - Ile ma pan lat, Arnoldzie? - Dwadzieścia dwa. A pani? - Dziewiętnaście. - Dobry wiek, co? - podjął z uśmiechem. - Chyba tak. Gdyby nie wojna. Mocno zaciągnął się papierosem. - Ja tam nie skarżę się na wojnę. Wyciągnęła mnie z Saint Louis. Zrobiła ze mnie mężczyznę - mówił bez nuty ironii. - Nie jestem już ciemnym szczeniakiem. Wiem, co i jak się dzieje, i kto pociąga za sznurki. Widziałem rozmaite ciekawe miejsca, poznałem rozmaitych ciekawych ludzi. Zna pani Kornwalię, panno Jordach? To Anglia. Była tam pani kiedy? - Nie. - Jordach - zaczął znowu. - To nietutejsze nazwisko. Prawda? - Tak - przyznała. - Niemieckie. Mój ojciec pochodzi z Niemiec. Był także ranny w nogę. Podczas pierwszej wojny. Służył w niemieckim wojsku. Arnold prychnął śmiechem. - Człowiek raz tam, raz tutaj, nie nie? A jak czuje się tatuś? Dobrze biega? - Utyka trochę - odpowiedziała ostrożnie. - Ale chyba mało mu to przeszkadza. - Kornwalia... - westchnął i zaczął kołysać się na stole w przód i do tyłu; widocznie dosyć miał rozmowy o wojnach i ranach. - Są tam palmy w małych, bardzo starych miasteczkach, przy których Saint Louis wygląda, jakby je zbudowano przedwczoraj. I długie, rozległe plaże. Anglia... Ludzie naprawdę mili. Tacy gościnni. Zapraszają na niedzielne obiady. Dziwiłem się nawet, bo od małego słyszałem, że Anglicy zadzierają nosa. Tak myślą w Saint Louis. Tak mówili ludzie, z którymi stykałem się jako młody chłopak. Gretchen odnosiła wrażenie, że podkpiwa z niej ten chłopiec wymawiający słowa z troskliwą poprawnością i z lekko ironiczną nutą. - Ludzie winni uczyć się jedni o drugich - powiedziała drętwo, zła na siebie za banalne zdanie i zbita nieco z tropu, zmuszona do postawy obronnej przez ów powolny głos o wiejskim akcencie. - Powinni. Ma się rozumieć - przyznał, podparł się dłońmi i zwrócił twarz w jej stronę. - A o pani, panno Jordach, czego mógłbym się nauczyć? Zdziwił ją własny śmiech krótki i wymuszony. - O mnie? Niczego. Jestem biuralistką z małej mieściny. Nie byłam nigdzie i nigdy nigdzie nie pojadę. - Na to nie zgodziłbym się, panno Jordach - odrzekł poważnym tonem. - Nie. Nie zgodziłbym się na pewno. Jak żyję, nie spotkałem dziewczyny, która bardziej niż pani wyglądałaby na taką, co musi się wybić. Umie pani prezentować się korzystnie, w dobrym stylu. Założę się, jak Boga kocham, że co drugi chłopiec w tym szpitalu z miejsca zaproponowałby pani małżeństwo, gdyby go pani choć odrobinę zachęciła. - Na razie nie wybieram się za mąż - powiedziała. - Nie wybiera się pani za mąż. Oczywiście - podjął wolno, z namysłem. - Po co miałaby śpieszyć się dziewczyna taka jak pani, która może mieć, kogo chce? - Zgniótł niedopałek w stojącej na stole popielniczce i zaraz sięgnął automatycznie do kieszeni szlafroka, lecz nie zapalił nowego papierosa wyjętego z paczki. - W Kornwalii miałem dziewczynę. Przez trzy miesiące. Trudno, słowo daję, o ładniejszą, weselszą, bardziej kochaną i kochającą. Była mężatką, ale to nic a nic nie przeszkadzało. Jej mąż tkwił gdzieś w Afryce od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Myślę, że zdążyła zapomnieć, jak wyglądał