Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wszystko to w jednej chwili runęło na iluminator, zasłaniając światło reflektora. Łódź silnie zakołysało i coś nieprzyjemnie, jak nożem po szkle, zgrzytnęło po powłoce. - No i tak - powiedział Kondratiew. - Zadowoleni z oględzin? - Jaki ogromny - odezwał się z czcią Biełow. - Akiko-san, za- uważyła pani, jaki on ogromny? - Oo-ika - odparła Akiko. - Nigdy nawet nie słyszałem o tak gigantycznych osobnikach - nie mógł się uspokoić Biełow. - Odległość pomiędzy oczami oce- niam na ponad dwa metry. Jak myślisz, Kondratiew? - Mniej więcej. - A pani, Akiko-san? - Półtora, dwa metry - odpowiedziała Akiko po chwili milczenia. - Co w zwykłych proporcjach daje... - szeptał Biełow, zagina- jąc palce - daje długość tułowia co najmniej trzydzieści metrów, a wagę... - Słuchajcie - przerwał niecierpliwie Kondratiew. - Napatrzy- liście się już? - Nie, nie, poczekaj. Trzeba się jakoś od niego oderwać i sfoto- grafować w całości. Łódź znowu się zakołysała i dał się słyszeć zgrzyt rogowych szczęk o metal. - To nie wieloryb, kochany - wymamrotał złośliwie Kondra- tiew. - Z własnej woli się od nas nie odczepi, będzie teraz szorować po łodzi co najmniej dwie godziny. Jak go teraz strząsnę, to wpadnie pod strumień wrzątku z turbin. Wtedy szybko skręcimy, zrobimy zdjęcie i rozstrzelamy go. Zgoda? Łódź kołysała się coraz silniej. Najwidoczniej kalmar rozzłościł się i próbował zgiąć jaw pół. Na kilka sekund w iluminatorze poka- zało się jedno z jego ramion - fioletowa kiszka grubości słupa tele- graficznego, oblepiona poruszającymi się chciwie przyssawkami. Czarne haczyki, sterczące z przyssawek, zgrzytnęły po spektrolicie. - Cudo - gruchał Biełow. - Słuchaj, Kondratiew, nie można by z nim wypłynąć na powierzchnię? Kondratiew przechylił głowę, zmrużył oczy i popatrzył na Bie- łowa. - Na powierzchnię? Może... Teraz się od nas nie odczepi. Ile on, mówisz, może ważyć? - Siedemdziesiąt ton - powiedział Biełow niepewnie. Kondratiew gwizdnął i znowu odwrócił się do pulpitu. - Ale to na powietrzu - dodał szybko Biełow. - A w wodzie... - I tak co najmniej dziesięć - rzekł Kondratiew. - Nie wycią- gniemy. Szykujcie się, będziemy się przekręcać. Akiko pospiesznie przysiadła w kucki, nie spuszczając wzroku z iluminatora. Bardzo się bała przepuścić coś interesującego. Gdyby nie stażyści, pomyślał Kondratiew, już dawno załatwiłbym tego gło- wonoga i zaczął szukać jego krewnych. Nie wątpił, że na dnie roz- padliny kryją się dzieci, wnuki i prawnuki potwora, potencjalni, a może już aktywni piraci grasujący na trasach migracyjnych wielo- rybów. Łódź podwodna wróciła do poziomu. - Duszno - warknął Biełow. 140 -+ Trzymajcie się mocno - powiedział Kondratiew. - Gotowi? Naprzód! Przesunął dźwignię prędkości. Cała naprzód, trzydzieści węzłów. Przenikliwie zawyły turbiny, z tyłu coś stuknęło, dało się słyszeć słaby jęk. Biedny Biełow, pomyślał Kondratiew. Zmniejszył pręd- kość i zakręcił kołem sterowym. Łódź podwodna zatoczyła półkole i wróciła do kalmara. -+ Teraz patrzcie - powiedział Kondratiew. Kalmar wisiał dwadzieścia metrów przed dziobem łodzi, blady, płaski, z obwisłymi, skurczonymi ramionami i obwisłym tułowiem. Przypominał przypalonego zapalniczką pająka. Oczy miał skiero- wane w bok, jakby w zadumie nad czymś rozmyślał. Kondratiew nigdy przedtem nie widział żywego kalmara z tak bliska; patrzył na niego z ciekawością i wstrętem. To był rzeczywiście nieprawdopo- dobnie wielki osobnik, może jeden z największych na świecie. Ale w tym momencie nie wyglądał na potężnego, groźnego drapieżnika. Kondratiewowi przypominał sterty wielorybich wnętrzności wy- moczonych w ogromnych kadziach w ubojni wielorybów w Pietro- pawłowsku. Minęło kilka minut. Biełow leżał na plecach Kondratiewa i strze- lał aparatem. Akiko coś mamrotała do dyktafonu, chyba po japoń- sku, nie odrywając wzroku od kalmara. Kondratiewowi zdrętwiała szyja. Poza tym bał się, że kalmar ochłonie i ucieknie albo znowu rzuci się na łódź i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. - Długo jeszcze? - zainteresował się. -+ Bardzo - odpowiedział Biełow ochryple i bez sensu. Kalmar dochodził do siebie. Przez jego łapy przebiegł dreszcz. Ogromne, wielkości piłki nożnej oczy obróciły się jak przeguby w gniazdach i wpatrzyły w światło reflektorów. Potem wyciągnęły się macki, jakby chciały się znowu zacisnąć, a bladofioletowa skóra pociemniała. Kalmar był oszołomiony, ogłuszony, ale szykował się już do nowego skoku. Nie miał zamiaru się wycofywać. - No? - spytał Kondratiew niecierpliwie. - Dobrze - odparł niezadowolony Biełow. - Możesz. - Złaź ze mnie. Biełow zszedł i położył podbródek na prawym ramieniu Kon- dratiewa. Najwidoczniej zapomniał o chorobie głębinowej. Kondra- tiew zerknął na ekran i położył palec na spuście. - Za blisko - wymamrotał. - No, nic. Wystrzał! Łódź podwodna drgnęła. - Wystrzał! Łódź drgnęła jeszcze raz. Kalmar powoli rozkładał macki, gdy pod jego oczami jedna Za drugą eksplodowały dwie torpedy z wyso- koazotową nitrocelulozą. Dwa mętne wybuchy i dwa łoskoty: bom- brr, bombrr