Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Umykał przed tym potwornym świdrującym burczeniem, które „narastało doganiając, lada chwila smagnie po głowie snopem światła. Nie, chciał do ostatka. Jeszcze czas. Zawsze zdąży podkulić nogi i pójść na dno, na denną padlinę... Tuż przed sobą ujrzał raptem czarny brzeg z wysokim pniem. Majtnął się na głębinę i zawadził o coś pod wodą. Chwycił się - lina. Dopiero teraz rozpoznał dżonkę. Nie brzeg, ale dżonka na kotwicy. Z trudem podciągnął się do niej za linę w poprzek rwącego nurtu. Obmacał. Był u rufy, osłonięty od rzeki płetwą steru. Gdyby nawet padło tu światło, to i tak by go nie wykryło. Zresztą na chwilę mógłby się zanurzyć. Prąd ciągnął pod dżonkę. Wparł się kolanem w kil i trzymając się steru rozpłaszczył się na wznak. Chciał odetchnąć nareszcie, tymczasem zobaczył nad sobą... To, co wydało mu się pniem na brzegu, było człowiekiem. Widział nieruchomą sylwetkę człowieka na rufie i ten również musiał go widzieć. Warkot motorówki leciał wprost na nich, wtem ucichł. Stanęli albo się oddalili szperając gdzieś z boku. Wiktor drętwiał rozpłaszczony pod dżonką. Człowiek nad nim uniósł ramię i tak został, trafiony naraz pełnym snopem blasku. - Hej tam, dżonka! - okrzyknięto z motorówki po chińsku. - Szy! - odpowiedział tamten starczym głosem. - Jest! - Trzymaj cumę! Dobili. Zatupotano po dnie łodzi. Przeszukiwali. Każde stąpnięcie Wiktor odbierał całym ciałem, jakby po nim chodzili. Dygotał w okropnym strachu o swój los, o ten plu 339 gawy los, na który przecież dopiero co szukał sposobu, żeby się go pozbyć. - Widziałeś? - pytano na górze. - Nic nie wiem, panowie. Przystanąłem tu na noc. Za żwirem płyniemy. - Chunchuz zbiegł, rozumiesz? - Rozumiem, prześwietny naczelniku. - Dwa tysiące dolarów nagrody. Nie w papierkach - srebrem! Wiec? Dwa tysiące, taki majątek, za jedno słowo, za jeden ruch właściwie! - kto by się temu oparł... Ręka żwirnika wskazała na wodę. Trzeba było wypuścić powietrze, podkulić nogi - i koniec. Ale Wiktor tego nie zrobił i czuł, że nie zrobi, nie potrafi... Zachłysnął się tym nędznym łykiem odzyskanego życia i już nie wypuści. Będzie się skręcał z przerażenia i wstrętu, będzie tak oto kurczowo trzymał się steru, a nie rozluźni uchwytu, aż ucapią, oderwą... Matko Boża, łaskiś pełna... Łaski! - To tutaj on zbiegł? - pytał żwirnik wskazując na wodę. - Z mostu skoczył. Widziałeś może? - Och, nie trafiło się... Spałem z wnuczkiem. Ale będę uważał. - Pamiętaj, dwa tysiące za żywego czy martwego, bez. różnicy... Odjechali. Usta Wiktora wciąż poruszały się w szepcie modlitwy. Póki jeździli po rzece i póki nie zamarł gdzieś pod mostem odgłos motoru. Wtedy się ocknął nie będąc w stanie pojąć, co się stało, tyle rzeczy nie do wiary... Jest ocalony. Modlił się do Boga, w którego przecież nie wierzy... i to ostatnie doznanie robaczej niemocy i lęku ponad wszystko, do całkowitej zatraty, jak tylko może tchórz... Skończony tchórz! Uczuł na grzbiecie lekkie dotknięcie... To stary poda 340 wał mu bosak. Chwycił się drzewca, które odwiodło go od wysokiej rufy i podciągnęło w górę. Zaczął się gra - molić - sil zbrakło. Dwie pary rąk ujęły go pod pachy, dźwignęły na burtę. Leżał ociekając wodą jak szmata. - Hao - spytał stary - jak się czujesz? *- Hao... Dobrze. - Ni szy naer żen? Na to, kim jest, Wiktor tylko wyciągnął ku niemu swe ręce w kajdankach. - Ming-pai... Rozumiem. - Za takich jak ja nagrody nie dają... Zabiją was razem ze mną. - Ming-pai! - powtórzył i odszedł na rufę. Było cicho i ciemno. Żadnego ruchu, żadnych świateł na rzece... Dali spokój. Z pewnością doszli do wniosku, że utonął, że musiał utonąć, rzuciwszy się w odmęty z takiej wysokości, w kajdanach do tego... Stary skinął na chłopca. Ten zaczął ostrożnie wybierać kotwicę. Czarny prostokąt żagla spadł przed Wiktorem, wypełnił się wiatrem i dżonka szarpnięta do przodu wyleciała z łopotem na fale. Wracał do życia odmieniony, obcy przebytą śmiercią. Starszy od starca u steru, bardziej niepewny siebie niż chłopiec krzątający się przy saganie nad ogniem. Tylko po pierwszym poroście na brodzie domyślić się mogli, że młody. Unikali jego spojrzenia bez wyrazu i ludzkiego blasku, spojrzenia niesamowicie niebieskich oczu rozbieganych czy skupionych na czymś poprzez rozmówcę, zawsze jednak pustych martwą jasnością prześwietlonego szkliwa. Nie wiadomo, czy widzi i czy widzi tak samo jak inni. Przyglądali mu się w milczeniu, jak kucnąwszy u wejścia do nadbudowanej na rufie komórki, trze o kamień 341 ostatnie ogniowo łańcucha u kajdan. Trze drugi już dzień. Wczoraj pod wieczór odpadło pierwsze ogniwo, rozluźniły mu się ręce, mógł nareszcie zdjąć przez głowę bluzę, by wyschła zupełnie. Dzielili z nim posłanie i nędzną strawę, mogli podzie lić i los, gdyby ich złapano, mimo to nieprzebyta obcość stała między nimi, ciążyło milczenie jego i słowa, a dziw ne wypowiadał słowa. - Masz syna? - Miałem. - Umarł? - Zabrali go do wojska. Nie wrócił. - To i lepiej. Nie ma powrotów... I dalej trze swój łańcuch o kamień, na nic nieczuły, trze, aż bąble zanadto dopieką. Odłożył na chwilę rozgrza ne żelazo, by trochę ostygło, i spojrzy wokoło, gdzie jest. Wtedy i oni się ockną, widzą siebie i dżonkę. Dżonka płynie leniwie. Wiatr prawie że ustał. Woda opada, obnażając żółtawe brzegi spod wypustki wiklin... Bezkresna, jednostajna równina mandżurska, przez którą niesie pianę niedawnej powodzi ścichająca, majestatycz na Sungari - Biały kwiat... - Dwa tysiące dolarów to majątek, wiesz? - Tak mi się widzi, choć nigdy nie miałem. - A tysiąc? - Nie zdarzyło mi się. - No, a pięćset dolarów? - Raz zarobiłem trzysta, zbudowałem wtedy dżonkę. Ale to dawno było. - Więc dlaczegoś mnie nie wydał? Bosy starzec przekłada rumpel wzruszając ramionami: - Nie można. - Ale dlaczego? - Jak można wydać ściganego? Człowieka w nieszczęściu... Tego się nie robi. Wyrzekł się gotówki, nowej dżonki, własnej fanzy być 342 może. Nie wydał ryzykując życiem swoim i wnuka, bo tego się nie robi - i już. Jak się nie robi kila w poprzek łodzi albo „placka rozłąki”, kiedy nikt z domu nie wyjeżdża. Zwyczajnie... Wiktor nie wie: prymityw czy prawdziwa dobroć? Najczystsza, najgłębsza, bo już całkiem bezwiedna, zautomatyzowana dobroć? - Mówili przecież, że szukają chunchuza. - Wszystko jedno, człowiek prześladowany. - A może jestem właśnie chunchuz, morderca? Zabiję was zaraz, a dżonkę sprzedam w Sansinie... Wszystko mogę - wiesz? Okrutnie błahy uśmiech ma na ziemistej, suchej twarzy i oczy nienormalnie przeniebieszczone. Świetliste i nijakie, niewidzące, zda się, oczy. Stary się trapi, bo taki naprawdę wszystko może... Rozgląda się nieznacznie za czymś poręcznym, na wszelki wypadek. Ale tamten już zapomniał. Znów się zabrał do swojej roboty. Obłapił nogami kamień, żeby się nie trząsł od tarcia, przygarbił się nad nim. Włosy długie i rozczochrane osypały mu się płową grzywą; ciemne brwi, zszedłszy się do styku, wycisnęły zaciętą bruzdę na upartym czole. W całej tej wielkiej postaci, małpio skurczonej, było coś z kaleki i coś ze zwierza. - Wiele musiałeś przejść, ogromnie..