Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Cyprian bardziej odczułby to nowe niepowodzenie, gdyby był w normalnym stanie zdrowia. Ale straszliwe zmęczenie i wyczerpanie nie pozostawiły mu dość sił, aby się mógł martwić. Kiedy stanął w obozie, zdobył się zaledwie na wyjęcie suchej odzieży z nieprzemakalnego worka, który na szczęście odnalazł. Przebrał się i złamany wysiłkiem padł na ziemię w cieniu wielkiego baobabu. Zaczął się dla niego dziwny okres półsnu, gorączki, majaczeń, gdzie plątały się wszystkie pojęcia, gdzie czas, przestrzeń, odległość nie miały już realnego znaczenia. Czy była noc, czy dzień? Pogoda, czy deszcz? Czy był tu od dwunastu, czy od sześćdziesięciu godzin? Czy żył jeszcze, czy był już martwy? Nic o tym nie wiedział. Przed oczyma jego wyobraźni przesuwały się kolejno to pełne uroku marzenia, to najstraszliwsze koszmary. Paryż, Akademia Górnicza, dom rodzinny, farma przy Vandergaart-Kopje, panna Watkins, Hannibal Pantalacci, Hilton, Friedel i całe legie słoni, Matakit i stada fruwających ptaków rozsiane po bezkresnym niebie, wszystkie wspomnienia, wszystkie doznania, wszystkie jego antypatie i to, co było mu drogie, zderzało się w jego umyśle jakby wśród chaotycznej walki. Do tych gorączkowych majaków dołączały się chwilami wrażenia pochodzące z zewnątrz. Najokropniej było, kiedy raz, wśród ogłuszającego wycia szakali, miauczenia dzikich kotów, chichotu hien, choremu, bredzącemu w malignie wydało się, że słyszy strzał, po którym nastąpiła wielka cisza. Po czym piekielny koncert znów się rozpoczął i trwał do samego rana. Zapewne pośród tych majaczeń Cyprian mógł był przejść, nie zdając sobie z tego sprawy, od gorączkowych snów do wiecznego spoczynku, gdyby pewne, na pozór zupełnie niepojęte i dziwaczne zdarzenie nie stanęło w poprzek normalnego biegu wypadków. Z rana deszcz nie padał i słońce znajdowało się już dość wysoko nad horyzontem, gdy Cyprian otworzył oczy. Patrzył, wprawdzie bez szczególnego zainteresowania, na wielkiego strusia, który podszedł do niego i zatrzymał się w odległości paru kroków. „Czyżby to był struś Matakita?” - zapytywał się Cyprian idąc za myślą, która nie opuszczała go od tak dawna. Odpowiedział mu sam ptak, we własnej osobie. A co dziwniejsze, odpowiedział mu doskonałą francuszczyzną. - Nie mylę się! Tak, to Cyprian Méré. Kochany przyjacielu, co, u diabła, tu robisz? Struś mówiący po francusku, znający jego imię - były to rzeczy niewątpliwie zdolne wprowadzić w zdumienie umysł normalnie funkcjonujący i zmysły będące w dobrym stanie. Ale Cyprian nie był bynajmniej zaskoczony tym niewiarogodnym zjawiskiem i uważał je za zupełnie naturalne. Nie takie rzeczy widział we śnie przez całą poprzednią noc. Wydało mu się to po prostu dalszym ciągiem jego chorobliwych majaków. - Jest pan źle wychowany, panie strusiu! - odpowiedział.- Z jakiej racji mówi pan do mnie „ty”? Głos jego był urywany, charakterystyczny dla ludzi mających silną gorączkę. Struś wydał się tym bardzo przejęty. - Cyprianie, przyjacielu! Jesteś chory i sam, tu, na pustyni! - zawołał klękając przy nim. Było to zjawisko fizjologiczne równie zdumiewające u ptaka jak mowa, gdyż klękanie bywa mu zazwyczaj zakazane przez samą przyrodę. Ale Cyprian pod wpływem gorączki nie dziwił się w dalszym ciągu. Uważał nawet za rzecz zupełnie naturalną, że struś wyciągnął spod lewego skrzydła skórzaną butelkę z zimną wodą zmieszaną z koniakiem i przyłożył mu ją do ust. Zaczął się dopiero zdumiewać, gdy w pewnej chwili to niezwykłe stworzenie zrzuciło z siebie jakąś osobliwą powłokę pokrytą piórami, która wydawała się dotąd jego własną skórą, a potem długą szyję zakończoną ptasią głową. I wtedy struś, uwolniony od tych sztucznych ozdób, ukazał mu się w postaci rosłego, tęgiego młodzieńca: był to nie kto inny, tylko słynny na obu półkulach myśliwy - Pharamond Barthes. - No tak, to ja! - zawołał. - Czyż nie poznałeś mojego głosu od pierwszych słów, które do ciebie powiedziałam? Dziwi cię mój strój? To taki podstęp myśliwski, którego nauczyłem się od Kafrów, żeby móc podchodzić strusie i łatwiej do nich trafiać z łuku. Ale mówmy o tobie, mój biedaku. Skąd się tu wziąłeś, chory i opuszczony? To niesłychany przypadek, że natrafiłem na ciebie włócząc się w tych stronach. Nie wiedziałem nawet, że jesteś w tym kraju. Cyprian, nie mając wcale sił do rozmowy, mógł dać przyjacielowi zaledwie parę lakonicznych wyjaśnień dotyczących swej sytuacji. Zresztą Pharamond Barthes wiedział, że przede wszystkim należy pośpieszyć choremu z pomocą, której dotychczas był pozbawiony, i zabrał się do tego, jak tylko umiał najlepiej. Jako myśliwy, zebrał wielki zasób doświadczeń związanych z życiem na pustyni, a od Kafrów nauczył się niezwykle skutecznej metody leczenia miejscowej febry, na którą cierpiał jego kolega. Pharamond Barthes zaczął od wykopania głębokiego rowu, który wypełnił drzewem, sporządziwszy rodzaj komina umożliwiającego dopływ powietrza. Gdy drzewo w rowie zostało spalone, zamienił się on w istny piec chlebowy. Pharamond Barthes ułożył tam Cypriana, owinąwszy go starannie w koc, tak że tylko głowa była odkryta. Po upływie niespełna dziesięciu minut wystąpiły u chorego obfite poty, wzmocnione jeszcze kilkoma filiżankami naparu, który lekarz z przypadku przyrządził ze znanych mu ziół. Cyprian wkrótce zasnął w tej łaźni, i to naprawdę dobroczynnym snem. Gdy chory zbudził się o zachodzie słońca, czuł się o tyle lepiej, że upomniał się o jedzenie. Pomysłowy przyjaciel miał odpowiedź na wszystko: podał mu natychmiast świetny rosół z najsmakowitszych kąsków upolowanej przez siebie zwierzyny i z kilku starannie dobranych korzeni. Skrzydełko pieczonego dropia i szklanka wody z koniakiem dopełniły obiadu, który powrócił Cyprianowi nieco sił i rozproszył ostatecznie mgły zaciemniające jego świadomość. Mniej więcej w godzinę po tym pierwszym posiłku rekonwalescenta Pharamond Barthes, który również podjadł sobie nieźle, zasiadł koło młodego inżyniera i zaczął mu opowiadać, skąd wziął się tutaj, sam i w tak dziwnym przebraniu. - Ty wiesz - mówił - do czego jestem zdolny, kiedy mam w perspektywie jakiś nowy rodzaj polowania. Otóż przez sześć miesięcy zastrzeliłem tyle słoni, zebr, żyraf, lwów i wszelkich innych zwierząt, nie wspominając już o pewnym orle-ludożercy, największej chlubie moich zbiorów, że parę dni temu przyszła mi chętka na urozmaicenie moich łowieckich rozkoszy. Dotychczas podróżowałem zawsze z eskortą moich Basutów, trzydziestu dzielnych chłopców, którym płacę po woreczku szklanych paciorków miesięcznie i którzy poszliby w ogień za swego pana i władcę. Ale ostatnio gościłem u Tonai, wielkiego wodza tego kraju