Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Na widok wkraczających do lokalu panów oficerów wstaje zza stolika, przy którym urzęduje, i służbiście salutuje. Lokal pozostaje w dyspozycji komendy miasta. Rzecz jasna, iż dla panów oficerów... Lecz on, feldfebel Prchlićka, musi uprzedzić, że są tam na sali również podoficerowie miejscowego pułku artylerii honwedów, zatem... Na stoliku, przy którym u wejścia do lokalu urzęduje pan feldfebel sanitarny, stoi słój z mętnym fioletowoczerwonawym rozczynem kalihipermanga-nicum i leży spory kłąb waty. Na ścianie przybito pluskiewkami zarządzenie regulujące na wypadek wojny porządek i warunki korzystania z lokali tego typu, przewidziane dla austro-węgierskich sił zbrojnych. Sanitatsfeldwebel Augustin Prchlićka ma spore podkręcone wąsy i jowialną, życzliwą twarz. Panowie oficerowie sycylijscy stoją, wahając się. Bo skoro wleźli już tam jakimś prawem honwedzi... Lecz w tej chwili, niosąc świecę w srebrnym lichtarzu, schodzi z pięterka matka Rozsa. Ma na sobie szlafrok w kwiaty i pantofle obszyte białym króliczym futerkiem. Wysokie obcasy postukują na schodach. Matka Rozsa rozaniela się na widok stałych i dobrych klientów. Wykonuje coś w rodzaju panieńskiego dygu, po czym, rozłożywszy ramiona, zbliża się, jakby chciała objąć nimi i zagarnąć całą wahającą się gromadkę ułanów. Jakżeżby! °la starych przyjaciół? Dla nich zarezerwowała własny prywatny salonik na pięterku, wpuściwszy tamtych - mowa o honwedach - do sali na parterze z bufetem. Jest tam z nimi gruba Mariszka i dwie inne, na panów oficerów zaś oczekują już, Przystrajając się - tu ścisza głos do szeptu, mrużąc 217 gdzieś na obszarze królestwa Czech i Moraw, regulamin, którego jest stróżem i egzekutorem, w miejsce języków węgierskiego i chorwackiego zawierałby tekst czeski. Gdy w przedsionku wciąż jeszcze Prchlićka, salutując, zagradza drogę do raju uciech cielesnych trzem oficerom artylerii honwedów, na samej górze, na poddaszu, w małej izdebce z niewielkim okienkiem wyciętym w skośnym dachu, teraz zasłoniętym firanką w czerwone róże i zielone gałązki, trzy panienki zarezerwowane przez matkę Rozsa dla stałych i najlepszych klientów, panów oiicerów pułku ułanów sycylijskich, trefią się przed występem: fertyczna czarnobrewa Ilonka, nieco zbyt już chyba pulchna i z tej zapewne przyczyny leniwa i flegmatyczna Klara oraz Erzsika, gwiazda „Orfeum" z Arad, przybyła do Fehertemplom na gościnne występy z dobroci serca, nie mogąc odmówić wezwaniu matki Rozsa, która ją przed dwoma laty — można to śmiało powiedzieć — wprowadziła w świat, udzielając prostej, wiejskiej dziewczynie rad i pouczeń, tworząc z dziecka ludu coś w rodzaju primadonny zakładu. W tej chwili wszystkie trzy, zgodnie z tym, o czym zapewniła panów oficerów matka Rozsa, czynią ostatnie przygotowania na przyjęcie gości, upodabniając się w tym zajęciu do panienek z najlepszych mieszczańskich domów, z emocją i niejaką tremą spędzających ostatnie minuty naprzeciw lustra przed pierwszym w życiu balem. Mocując się ze sznurówką gruba Klara błaga o pomoc obie koleżanki. Obok, oparłszy nogę o brzeg fotela z wyprutym i zdartym obiciem, mała Erzsika usiłuje zapiąć podwiązkę nabytą w Arad, czerwoną i ozdobioną rodzajem kokardy czy róży uszytej ze szkarłatnej gumy elastycznej. Podwiązki te prezentowała przed minutą obu koleżankom, z satysfakcją stwierdzając, iż uzyskała to, czego oczekiwała: okrzyki zachwytu i zawiści. I senna, leniwa Klara, i ognista Ilonka, nachylone i przejęte, obmacywały cudo pochodzące z miasta Arad, nabyte tam w sklepie niejakiego Dumitrescu, najlepszym magazynie konfekcyjnym w tym mieście. Przesuwały spodem dłoni po napiętych na udzie Erzsiki szkarłatnych taśmach rozwidlających się ku uchwytom wykonanym z błyszczącego jak autentyczne srebro metalu, próbowały nawet pstrykać elastyczną gumą, wydając okrzyki zachwytu. Erzsika wyjaśniała z dumą: one pochodzą wprost z Bu- dapesztu. Ilonka karbuje czarne włosy spadające aż na ramiona. Za chwilę przewiąże je szkarłatną wstążką, którą rozprasowała żelazkiem stojącym jeszcze na desce pod oknem. Klara, uporawszy się w końcu przy pomocy obu koleżanek ze sznurówką, ściśnięta w pasie tak, iż ledwo oddycha, pudruje przed lustrem różowy dekolt. Trzyma w dwu palcach olbrzymi łabędzi puszek unurzany w różowym pudrze. Przypalone rurką do karbowania czarne włosy Ilonki wydają woń spalonego kauczuku, woda w miednicy ustawionej na podłodze kołysze się jeszcze, pełna mydlin, śmiechy zaś całej trójki dziewcząt przywołają tu na moment kelnera i zarazem, za czasów pokojowych, odźwiernego tego zakładu, łysego i kostycznego Joszkę. Wsadziwszy głowę w uchylone drzwi pokoiku na mansardzie, wypowie kilka słów po madziarsku, które cała trójka panienek pokwituje jeszcze hałaśliwszymi wybuchami śmiechu. Jedna z nich zacytuje jakieś węgierskie przysłowie, które zgorszy nawet starego kelnera. Więc pogrozi im palcem, a potem, splunąwszy z obrzydzeniem i warknąwszy coś pod no-st-m, wycofa się. Erzsika zdoła jeszcze pokazać mu . Ilonka, uporawszy się z grzywką, z westchnie-ulgi odłoży karbówki na metalową podpórkę, zgasi dmuchnięciem błękitny płomyk spirytusu, obie zaś jej koleżanki, Erzsika i Klara, włożą jako zakończenie toalety białe, obszyte falbankami, nieco nakrochmalone majteczki. Gruba Klara wpuści medalik z Matką Boską między tłuste piersi. Wszystkie trzy, przeżegnawszy się pobożnie i westchnąwszy — noc zapowiada się pracowicie — zejdą rzędem po skrzypiących wąskich schodach na dół, do saloniku przeznaczonego dla najlepszych gości. Stoi tam długi stół nakryty białym obrusem, wygnieciona kanapa kryta czerwonym aksamitem, kilka foteli oraz fortepian z uniesioną pokrywą i sztuczna palma w zielonym kwadratowym wazonie z drewna. A za stołem — panowie oficerowie. Jeden z nich, młodziutki podporucznik rezerwy, pisze właśnie na skraju stołu list do matki, a może narzeczonej