Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wychowywały się, patrząc, jak w końcu jednak każdy z gości odjeżdżał. Wszystkie odsuwały od siebie myśli o rozstaniu i z łatwością potrafiły uporać się z wszelkimi uczuciami, jakie wiązały się z ciągłymi pożegnaniami. Miały też chyba talent do udawania, że nawet nie dostrzegają tego, co tak naprawdę przeżywają w swoim wnętrzu. Nie jestem co prawda córką rodziny prowadzącej zajazd, ale kimś zbliżonym i chyba we mnie też można odnaleźć podobne cechy. Wydaje mi się, że jestem całkiem niezła w uciekaniu od oczywistego bólu związanego z tego typu przeżyciami. Yóko jednak właśnie w kwestii pożegnań różniła się od reszty. W dzieciństwie, gdy biegałyśmy, tupiąc, w porze sprzątania, bywało, że któryś z dłużej zatrzymujących się w zajeździe gości zagadywał jedną z nas, czy jest może córką gospodarzy, i zawiązywała się między nami nić sympatii. Przyjemnie było wymieniać z kimś pozdrowienia, nawet jeśli znało się tego kogoś jedynie z widzenia. Zdarzali się goście naprawdę niemili, ale równie wielu było bardzo sympatycznych. Byli tacy, w których obecności spotkania nabierały blasku, tacy, którzy stawali się ulubieńcami kuchni i wszystkich pracowników i o których mówiło się bez przerwy. Gdy nadchodził dzień wyjazdu, pakowali bagaże, machali na pożegnanie i tylko popołudniowe światło w opustoszałych pokojach jakoś 26 raziło w oczy. Pocieszaliśmy się, że może powrócą znów za rok, ale w takich momentach wydawało się to bardzo odległe. Nadjeżdżał jednak kolejny miły gość, a my byłyśmy wielokrotnie świadkami tego typu sytuacji. Pod koniec sezonu, gdy z początkiem jesieni liczba przyjezdnych gwałtownie malała, starałam się być szczególnie radosna i, jak mogłam, tłumiłam w sobie uczucie osamotnienia. Tymczasem Yóko była wyraźnie przygnębiona i potrafiła zalać się łzami na widok rzeczy zapomnianej przez dzieci, z którymi się przyjaźniła. Uczucia tego typu zajmują ledwie skrawek serca, wydaje mi się więc, że każdy powinien umieć nie zwracać na nie zbyt dużej uwagi. Im więcej ma się w życiu okazji, mogących wywoływać takie uczucia, tym lepiej opanowuje się różne sztuczki pomagające z nimi sobie radzić. A chyba warto to robić, bo przecież wiadomo, że jeśli spojrzymy w taki zakamarek naszej duszy, zrobi nam się tylko smutno i tęskno. Yóko jednak przeciwnie, bardzo ceniła i pielęgnowała w sobie podobne uczucia. Chyba nie chciała ich stracić. Zaraz za rogiem wyłaniał się spośród zieleni świecący szyld ZAJAZD RODZINY YAMAMOTO. Zawsze czułam pewną ulgę na widok jego i znajomych rzędów okien gościnnych pokoi. Czy zajazd był pełen gości i świateł, czy pusty i ciemny, miałam wrażenie, że oto wita mnie coś wielkiego. Przeszłyśmy do kuchennych drzwi i wchodząc do środka, Yóko zawołała: Już jesteśmy!". O tej porze mama na ogół albo była jeszcze na terenie zajazdu, albo siedziała, popijając zieloną herbatę, w salonie Ya-mamotów. Zazwyczaj zjadałyśmy tam jeszcze jakieś ciastka, po czym wracałyśmy z mamą do siebie. Było tak od zawsze. - Aaa, zapomniałabym - przypomniałam sobie, gdy zdejmowałam buty. - Dam ci ten album, który chciałaś ode mnie przegrać. Może pójdę po niego od razu? 27 - No co ty?! Nie mogłabym... Przecież to aż dwie płyty! Wystarczy, jak dasz mi przegrać na kasetę - odparła zupełnie zaskoczona Yóko. - Nie ma sprawy. I tak miałam go zostawić. Oddasz mi przysługę, jak go weźmiesz. - Wiedziałam, że powinnam siedzieć cicho, ale już było za późno. - Zamiast pożegnalnego prezentu, dobrze? Co prawda, to nie ty wyjeżdżasz... Spojrzałam na Yóko. W ciemnym kącie holu ze zwieszoną głową zakładała pokrowiec na rower, miała zaczerwienioną twarz i oczy pełne łez. Poczułam się zakłopotana na widok łez prosto z serca, celowo więc udając, że nic nie zauważyłam, weszłam do środka i nie odwracając się, pospieszyłam ją tylko: - Chodź szybko, zjedzmy te ciastka. - Yhmm - przytaknęła przez nos, natychmiast wycierając łzy. Naiwna Yóko sądziła chyba, że nikt nie wie, jak łatwo zalewa się łzami. Przez dziesięć lat strzeżona byłam przez coś w rodzaju otaczającej mnie wielkiej osłony utkanej z wielu różnych rzeczy. Dopóki człowiek nie spróbuje się spod czegoś takiego wydostać, nawet tego nie zauważa. Była tak cudownie przytulna, że nawet o niej nie wiedziałam, aż do chwili, gdy już nie mogłam pod nią wrócić. Tworzyło ją morze, całe tamto miasteczko, wszyscy członkowie rodziny Yamamoto, moja mama i mieszkający daleko tata. Wszystko to otulało mnie delikatnie w tamtym okresie. W sumie dobrze mi teraz i jestem szczęśliwa, ale zdarza się, że na myśl o tamtych latach robi mi się bardzo smutno i ogarnia mnie tęsknota nie do zniesienia. Pierwsze wspomnienia, jakie stają mi w takich chwilach przed oczami, to Tsugumi bawiąca się na plaży z psem i uśmiechnięta Yóko, prowadząca tamtej nocy swój rower. Zycie Odkąd zamieszkaliśmy we trójkę, tata co wieczór strasznie się cieszył na powrót do domu. Była to szczera radość wywołująca uśmiech na twarzach innych. Widząc jego beztroską, roześmianą twarz, gdy wracał do domu, za każdym razem przynosząc a to sushi*, a to jakieś ciastka, zaczęłam się poważnie obawiać, czy aby na pewno w firmie pracuje jak należy. W weekendy obwoził nas samochodem po różnych dobrych sklepach i znanych z dobrej kuchni restauracjach w centrum Tokio, albo sam coś dla nas gotował, i choć mówiłam mu, że nie musi tego robić, w niedziele konstruował mi nad biurkiem półki na książki. Strasznie się trudził. „Mój własny, późno zdobyty tata". Jednak z całą pewnością ten jego entuzjazm pomógł nam przezwyciężyć wszelkie drzemiące w nas niepokoje. Napięcia, jakie narosły przez te lata, zniknęły i zaczęliśmy żyć jak normalna rodzina