Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wtedy byłem dzieckiem, a teraz stoję na świcy i to jest najważniejsze. O Boże miłosierny! Żebyś ty wiedział, jak na kradzieży czas prędko leci. Przyszliśmy tu z Kindziorem po ciemku i ani się człowiek obejrzał, a już zrobiło się widno. Zgaszono ostatnie latarnie, a ja nie mogłem się stąd ruszyć, bo Kindzior kazał mi stać na świcy. Czekam i czekam, Kindziora nie ma. Czekam jedne pół godziny, drugie pół godziny, a jego jak nie ma, tak nie ma. Myślę sobie, co robić? Odejdę? Będzie niecharakternie. Zostanę? A może Kindzior zrobił mnie w konia? Tak źle i tak niedobrze. A po co Kindzior tu przyszedł? Może po gołębie? Na jaką cholerę mu w święta akurat gołębie. Co on z ptakami będzie robił? Nie, on tu co innego miał na oku. Wchodzę ja w podwórko, patrzę, buda z gołębiami zamknięta. Staję ja za komórką i z daleka widzę, jak stara Kraszewska w papilotach kręci się po kuchni, widzę też, że drzwi otwarte są do sieni. Czekam, aż stara się odwróci od okna. Zrobiła to, wtedy ja do sieni. Drzwi do piwnicy są uchylone. Jak złodziej włażę do piwnicy po cichutku, po cichutku, na palcach, i co widzę? W ciemnościach pali się świeczka. Pod ścianą w kucki siedzi Kindzior, a pomiędzy nogami ma gąsiorek z nalewką. Śpiewa sobie po cichutku. Obok Kindziora stoi naładowany piterek. Kindzior jak mnie zobaczył, daje mi gąsiorek, powiada, żebym spróbował, co to jest. Spróbowałem. No tak, nalewka na orzechach, ale co dalej? Patrzę ja na tę zdobycz i serce mi się kraje, normalnie kraje. Kindzior nie wyjdzie stąd na własnych nogach, a zostawić go nie mogę, bo będzie zasypka. Zostawić ten cały majdan? Szkoda. I co ja mam robić, co mam robić, myślę sobie. Próbuję przemówić do Kindziora, ale on mnie nie chce słuchać, śpiewa sobie coraz głośniej. Nie wiem, czy tam na górze go nie słyszą,' ja słyszę, jak Kraszewska chodzi mi po łbie. Ratuje nas tylko to, że ona jest przygłucha, ale jak usłyszy i obudzi rodzinę? Jak amen w pacierzu żywi z tej piwnicy nie wyleziemy. A — myślę sobie — raz kozie śmierć! Biorę ja Kindziora pod pachę, w tę samą rękę gąsiorek z nalewką, pod drugą rękę worek z zawartością, gaszę świeczkę i na chama wychodzę z piwnicy. Udało się, wyszliśmy, ale nie wracam tędy jak przyszliśmy, ruszyłem, w lewą mańkę. Aby jak najdalej, aby jak najdalej. Od-targałem Kindziora jakie pół kilometra, a może i więcej, i zostawiłem go na działkach w krzakach. O tej porze nikt tu się nie kręci, nikt go nie znajdzie, a jak nawet — to i tak mu nic nie zrobią bez towaru, Kin-dzior pójdzie w zaparte. Prześpi się kapkę, to trafi do mnie. Zarzuciłem worek na plecy, w rękę nalewkę, spory taki gąsiorek, i poszedłem do domu. Usiadłem na kojku, rąbnąłem sobie sztakana, zapaliłem papierosa i czekam. Czuję jak mi się ciepło robi w środku. Odlałem trochę z gąsiorka do butelki i schowałem, Kin-dzior niech myśli, że aż tyle wypił. Zajrzałem do worka. Było tam sporo rozmaitości. Szynka, polędwica, sucha kiełbasa, normalna, bekon, konfitury rozmaite, wina domowej roboty, ciasta, nawet bańka z bigosem. Chleba tylko nie było. Zawiązałem worek, wstawiłem do kąta i nakryłem go gazetami. Koło południa z pretensją przyleciał Kmdzior, że niby jak ja mogłem zostawić go na działkach, ale rozgrzałem go nalewką, potem napaliłem pod kuchnią, odgrzałem żarcie i tak zaczęliśmy pierwszy dzień świąt. Pod wieczór przyszli nawet goście. Smarowany Miodem ze "Sroką Złpdziej-ką. Balowaliśmy przez okrągłe dwa dni do wczoraj do Obiadu. Stefan wylał resztkę piwa z kufla i oddał go w okienku Ślepemu Olkowi. Wrócił do mnie. Zapaliliśmy. — To co ty chcesz, Stefan — powiedziałem. — Miałeś dobre święta. Nie spojrzał już na mnie. Machnął ręką. Z obrzydzeniem splunął. — Do czego to podobne, żebym ja, stary chłop, dźwigał młodego nygusa. To co z tego, że braciszek? Nic z tego. A poza tym, w tym worku była babka pistacjowa z takim zakalcem! I Stefan uniósł na wysokość mojej twarzy brudny palec wskazujący. SROKA Sroka wróciła z nocy. Wyglądała jakby ją ktoś przepuścił przez wyżymaczkę. Podkrążone oczy, tusz rozmazany na powiekach, szminka rozmazana na pełnych wargach, włos rozczochrany u niej był; wierzchnie odzienie wymięte i umazane w jakimś smarze. Po tej nocy wyraźnie postarzała się o dobre dziesięć lat. Jechało od niej alkoholem. 'Kołysała się przede mną na wysokich szpilkach ćmiąc papierosa z filtrem. Głupio mi było stać ze Sroką w1 biały dzień na ulicy przed własnym domem, gdzie wszyscy ludzie znali mnie bd dobrej strony. Musiałem kłaniać się znajomym uniżenie; pozprnie nic się nie działo, równie uprzejmi byli dla mnie, ale ich oczy... ich oczy mówiły za nich, co mieli na myśli i co z wielką ochotą chcieliby mi powiedzieć. Jednak szli dalej z siatkami pełnymi porannych zakupów. Sroka jeszcze raz się zaciągnęła papierosem, zaczai tlić się filtr, w powietrzu unjósł się zapach palonych szmat. Odrzuciła niedopałek i powiedziała: — Daj szluga. Dałem jej papierosa i ognia. Sroka, kryjąc ciemne, wielkie oczy pod opuchniętymi powiekami przed dymem papierosa, powiedziała do mnie ni to z rezygnacją, ni to ze złością: — Tak, kotku. Nazbierało się tutaj rozmaitej hołoty z całego świata. Pan Bóg widać musiał zwariować, skoro tyle nieszczęścia zgromadził w naszej dzielnicy. Kiedyś mieszkali tutaj porządni ludzie, a dziś? Sam popatrz! Każda pani magister, każdy z tych fagasów wielki urzędnik za pięć złotych z własnym atramentem. Sroka wyraźnie była rozżalona. Coś leżało jej na wątrobie, ale nie wiedziałem co. Zastanowiła się nad czymś, zaciągnęła się papierosem, potem spojrzała na mnie uważnie. — Jedno ci powiem, kotku, że jak tak dalej pójdzie, to człowiek w biały dzień będzie bał się wyjść na ulicę. — Sroka, jesteś nagarowana, idź do chaty i przekimaj się trochę, to ci dobrze zrobi. Radzę ci. Uśmiechnęła się kwaśno. — Szkoda życia. Tajm tu tajm — powiedziała. Tym stwierdzeniem zatkała mi usta. Chciałem się od niej uwolnić, w myślach gorączkowo szukałem pretekstu, ale nic mię mogłem wymyślić, a Sroka nie należała do istot ziemskich, które ot tak sobie można było odstawić i pójść dalej. Stałem na rozstajnych cbro-gach, przybierając fałszywy uśmiech. — Może kawy się napijemy? — zaproponowałem w nadziei, że odejdziemy spod mojego domu. W odpowiedzi zaśmiała się ochrypłym głosem: — Kotku, ty w całym swoim zasranym życiu nie wypiłeś tyle kawy, co ja tej nocy; od wczorajszego po południa nic innego nie robiłam, tylko piłam, piłam do tej pory. Piłam wódkę i kawę, i kochałam się