Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Przecież muszą mnie znać, do cholery. W ten sposób znaleźli się przed teatrem "Argentina" nazajutrz przed samym koncertem. Było już późnawo, więc się spieszyli do loży. W przejściu Edgar zdołał szepnąć Januszowi: - Musimy pogadać w przerwie. Mam ważne wiadomości. Program koncertu zapowiadał wyłącznie muzykę rosyjską. Na pierwszy ogień szły Wariacje Arenskiego na temat Czajkowskiego, potem drugi koncert Rachmaninowa. W drugiej części miała być Ekstaza Skriabina. - Program koncertu jest stworzony dla nas - powiedział Janusz. Ariadna popatrzyła z lękiem na Szyllera: - Pan chyba nie lubi Ekstazy Skriabina? - Dawno nie słyszałem - uśmiechnął się Edgar - może zmienię do niej stosunek. - A te Wariacje Arenskiego? - spytał Janusz. - To moja ukochana melodia - powiedziała Ariadna i zaczęła nucić: Był u Christa mładienca sad I mnogo roz wzrostił on w niom - * (* Miało Dziecię Jezus ogród I wiele róż wyhodowało w nim.) Ale wtedy wyszedł Klecki, sala huknęła zdawkowym oklaskiem i koncert się rozpoczął. Orkiestra była znakomita. Edgar słuchał uważnie, przechylając na bok głowę. Ariadna wzięła Janusza za rękę. Gdy orkiestra umilkła, mówiła coś. Janusz nie mógł dosłyszeć z powodu hałasu oklasków. Nachylił ucho ku jej ustom. Ariadna powtarzała ostatni wiersz pieśni Czajkowskiego, poematu K.R. Wy pozabyli, czto szypy Ostalis' mnie - skazał Christos I kapli krowi wmiesto roz Ukrasili jego czeło... * (* Już zapomnieliście, że kolce Zostały dla mnie - rzecze Chrystus I krople krwi miast płatków róż Przyozdobiły Jego czoło...) - Zapomnieliście, że dla mnie zostały się kolce... - powtórzyła po francusku. - Dla Chrystusa zostały kolce... rozumiesz? A my zrywamy róże... - Ładne róże - powiedział Janusz, ale Ariadna go nie posłyszała. Janusz przymknął oczy i na chwilę, na drobną chwilę, przed wzrokiem jego mignęła twarz Zosi. Tak jak ją widział - wówczas, po śmierci. To było straszne. Powstrzymał się, aby nie krzyknąć. Szybko otworzył oczy. Sala grzmiała oklaskami. Wchodził Rubinstein. Brzydki, bardzo brzydki, ale jakiś fantastycznie uroczy. Jakiś taki swój, a jednocześnie jakby Jowisz na obłoku. Bardzo osobliwy. Edgar nachylił się do Janusza. - On jednak jest podobny do Chopina. - Z czego? - zapytał Janusz. - Nie wiem, chyba z aury. Odezwały się od razu mocne i zdecydowane nuty koncertu. Biegłe palce Rubinsteina wydobywały z fortepianu ten krągły, mocny, podobny do stukotu miedzianych kulek ton tylko jemu właściwy. Wielki umiar obu artystów potrafił przeprowadzić pierwszą część koncertu Rachmaninowa na samej granicy szmiry, cygańskiego romansu. Umiar i muzykalność ocalały starego kabotyna. A potem zaczęła się część druga, mądrze wyprowadzona z rozłożonych akordów Bacha, Beethovena czy Chopina. I ta boska, słodka, zbyt słodka melodia z powtórzonym zamyśleniem na końcu. Rubinstein grał jak bóg, a Ariadna otwarcie płakała. - Co za artyzm - powiedział Janusz, gdy się wszystko skończyło. Ariadna została w loży, wyszli na papierosa. W palarni wiedzieli, że mają mówić o bardzo ważnych sprawach, i szybko, bo przerwa była krótka. Ale przez długą chwilę nie mogli wydać głosu. - Z takiego kiczu zrobić takie arcydzieło - westchnął Edgar, myśląc na pewno o sobie. - No, ale co miałeś do mnie? - spytał Janusz. Edgar z kieszeni kamizelki wydobył pomarańczowy papier. - Depesza od Hani. - Pokaż - zainteresował się Janusz. "1000 przekazane telegraficznie Banco Italia Roma pozdrowienia Hania" - Podpisała: Hania - uśmiechnął się Janusz. - Słodkie imię Hani, jak mówi Nałkowska - powiedział Edgar - ale co będzie dalej? - Tysiąc dolarów to bardzo duża suma. Hania ma hojność polską i amerykańską. To ładnie. - Ale nawet największa suma wyczerpie się w końcu. Tysiąc dolarów nie wystarczy Ariadnie na długo. I co będzie dalej? - Co z nią w ogóle zrobisz? Nie weźmiesz jej do Warszawy? - Zwariowałeś! Cóż ona by tam robiła? - Skąd się ona właściwie tu wzięła? - Siedzi już od dziesięciu lat u tych bazylianek... - Dlaczego nie w Paryżu? - Widocznie tamtejsza przełożona nie miała wiele zaufania, że ją w Paryżu utrzyma. - Czy jej na tym zależało? - Wiesz, mnie się zdaje, że im naprawdę chodzi o zbawienie dusz tych wszystkich... - A dlaczego ona nie została zakonnicą? - Nie wiem. - Tyle lat jako oblatka... - Oblatana oblatka - uśmiechnął się Janusz. - Jesteś cyniczny. - Ja wiem. To głupi kawał. Ale ja naprawdę jestem w rozpaczy. Ona przeze mnie porzuciła ten klasztor... - Coś ty jej powiedział? - Nic. Naprawdę nic. - Powiedziałeś jej, że ją kochasz. - Co ty sobie wyobrażasz! Po prostu moje zjawienie się obudziło w niej wolę życia. No, porzuciła wszystko. - I co, poślesz ją teraz do Paryża? - Jej tam nikt nie potrzebuje. - Jakoś sobie da radę. - Wyobrażasz sobie Paryż dla takiej, co wraca... Nie ma okrutniejszego miasta. - Więc co? - Żeby nie ten przeklęty hitleryzm! Berlin by się dla niej nadał parę lat temu jak ulał. Teraz nie ma mowy. - No więc co? - Damy jej te tysiąc dolarów od Hani i niech robi, co chce. - A co jej powiemy? Że skąd są te dolary? - Coś jej tam wymyślimy. Tylko niech już jedzie. Edgar gasił papierosa w wysokiej popielniczce. Robił takie wrażenie, że nie chce popatrzeć w tej chwili na Janusza, i sztucznie odwracał wzrok. Ale nie wytrzymał. Popatrzył na przyjaciela i powiedział: - Janusz, pomyśl... Ale nie dokończył. Był dzwonek i wrócili do sali. Weszli teraz w ten dziwny, stalaktytowy świat Ekstazy Skriabina, pełny ciepłej mgły. Oplatały ich liany motywów, przewijających się przez zimne kolumny i światła. Tłoczyły się zielone liście orkiestrowych barw i zwierzęce zadyszanie i krztuszenie się trąb przykrytych tłumikami. Cała ta przejrzysta i zielona jak morska woda fala wznosiła się ku górze raz i drugi, aby rozprysnąć się pianą kapryśnych dźwięków, aby wreszcie wznieść się do szczytu jakiegoś nieokreślonego tłumnego krzyku, w którym zatarły się barwy wszystkich instrumentów. Gdy się poemat zakończył, Edgar odwrócił się do będących z nim w loży przyjaciół. - To jednak jest świetnie zrobione - powiedział