Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Następne farmaceutyki znajdowały się w jedzeniu i zimnej herbacie. Efekt następował od razu i zaczynały się kolejne godziny snu. Potem znowu przebudzenie, światła, posiłek. Dla otumanionego umysłu dwanaście godzin zmieniało się w sześć dni. Wtedy niepotrzebne stawały się fizyczne tortury, wystarczała dezorientacja i ciemność, dosyć, aby wyciągnąć z wroga wszystko, co trzeba. Niewiele zachodu, żeby więzień podpisał wszystko, co mu się podsunie. A także, żeby uwierzył we wszystko, co mu się wmówi. I to każdy. Absolutnie każdy po tygodniu cyklu budzenie-zasy-pianie, po którym nastąpiły dwa lub trzy dni bez snu. Każdy. Chryste Panie, pomyślał Armstrong, ty biedny łajdaku, będziesz próbował się stawiać, ale nic z tego. Nic. Nagle przypomniał sobie, że ma przed sobą nie przyjaciela, lecz agenta wroga. „Klienta", wroga, który od wielu lat zdradzał mnie i wszystkich innych. To prawdopodobnie on wystawił Fong Fonga i jego chłopaków, którzy gniją teraz w jakiejś śmierdzącej celi bez lekarza, bez opieki i bez obserwacji. Ty możesz być dumny z tego, jak cię traktujemy. Cywilizowani ludzie też tak postępują? Nie. Czy trzeba ładować prochy w to bezbronne ciało? Nie... tak, trzeba, to znaczy czasami, czasami nawet zabicie jet konieczne, na przykład wściekłego psa. Ach, niekiedy ludzie są tak źli jak wściekłe psy. Tak. Należy wykorzystać nowoczesne techniki oddziaływania na psychikę, które rozwinął Pawłów i inni Sowieci, które udoskonalili komuniści pod nadzorem KGB. Tylko czy my musimy ich naśladować? Nie wiem, na Boga, ale nie mam wątpliwości, że komuniści chcą nas zniszczyć i... Zauważył, że wszyscy na niego patrzą. - O co chodzi? 205 - Mamy utrzymać dwugodzinny cykl, sir? - powtórzył pytanie lekarz. - Jutro o wpół do siódmej pierwsze przesłuchanie. - Poprowadzi je pan osobiście? - Taki mam rozkaz, na Boga! - warknął Armstrong. - Nie czytałeś, do cholery? - Przepraszam - odparł lekarz. Wszyscy wiedzieli o przyjaźni Armstronga z „klientem" i o tym, że Crosse jemu zlecił przesłuchanie. - Chce pan coś na uspokojenie? Obrzucił lekarza przekleństwami i wyszedł zły na siebie, że dał się konowałowi wyprowadzić z równowagi. Poszedł na najwyższe piętro do oficerskiej mesy. - Barman! - Już idę, sir. Jak zwykle dostał puszkę piwa, ale tym razem nie smakowało mu, nie gasiło pragnienia i nie wypłukiwało niemiłego zapachu z ust. Setki razy zastanawiał się, jak on by się zachował, gdyby zatrzymano go, wsadzono nagiego do celi i poddano podobnym technikom. Na pewno poradziłbym sobie lepiej niż dobry stary Brian. On niewiele wie na ten temat. Ale tak naprawdę, czy większa wiedza może pomóc „klientowi"? Czuł, że skóra robi mu się lepka od potu ze strachu, gdy myślał, co czeka Briana Kwoka. - Barman? - Tak, już idę. - Cześć, Robert, mogę się przysiąść? - Zapytał Donald C. C. Smyth. - O, cześć... siadaj - zaprosił go bez.entuzjazmu. Smyth zajął miejsce na stołku obok niego i oparł się łokciami o bar. - Jak leci? - Normalka - odparł Armstrong, a Smyth skinął głową. Wtedy Armstrong zrozumiał, jak adekwatne do wyglądu przezwisko nosi Smyth. Wąż. Inspektor ze wschodniej Aberdeen był przystojny, szczupły i wił się jak wąż, budząc grozę. Miał też nawyk oblizywania warg. 206 - Boże, jeszcze mi się wydaje, że z Brianem to niemożliwe! - Smyth należał do tych nielicznych ludzi, którzy wiedzieli o Kwoku. - Szokujące. - Tak. - Robert, zostałem przydzielony przez szefa CID... - czyli szefa Armstronga - ...do Wilkołaków. Mam przejąć to od ciebie i chciałbym wiedzieć, czy masz coś do powiedzenia na ten temat. - Wszystko znajdziesz w aktach. Moim zastępcą jest sierżant Tang-po... dobry z niego policjant. Nawet bardzo dobry. - Armstrong napił się piwa. - Ma znajomości - dodał cynicznie. Smyth uśmiechnął się. - Dobrze, przydadzą się. - Tylko nie sil się na jakieś zmiany w moim rejonie. - Spokojna głowa, staruszku. Wschodnia Aberdeen absorbuje mnie całkowicie. A co z tymi Wilkołakami? Cały czas nie spuszczać z oczu Phillipa Czena? - Tak. Jego żony też. - Interesujące, że zanim poślubiła tego starego skne-rusa, była Mei-wei T'Czung, nie? Ciekawe też, że Koliber Sung to jej kuzyn. - Widzę, że się przygotowałeś. - Wszystko w imię służby! - zawołał raźno. - Chcę jak najszybciej dopaść Wilkołaki. Już mieliśmy w Aberdeen trzy telefony od ludzi, od których Wilkołaki chciały wyłudzić h'eung yau, grożąc porwaniem. Słyszałem, że w całej kolonii jest to samo. Jeśli trzech do nas zadzwoniło, to znaczy, że trzystu następnych bało się to zrobić. - Smyth napił się whisky z wodą sodową. - Niedobrze dla biznesu i w ogóle niedobrze. Jeśli ich szybko nie złapiemy, różne łajdaki zaczną straszyć ludzi, a ci prędko będą płacić, aby odwrócić od siebie uwagę. - Prawda. - Armstrong dokończył piwo. - Napijesz się jeszcze? - Ja stawiam. Barman! - Myślisz, że istnieje jakiś związek między Johnem , Czenem a Kolibrem Sungiem? - zapytał Armstrong, 207 patrząc na barmana, który podał mu piwo. Pamiętał Sunga. Porwany sześć lat temu magnat stoczniowy cieszący się opinią człowieka lubującego się w miłości francuskiej. - Chryste, od lat o nim nie myślałem. - Ja też. Sprawy niewiele mają ze sobą wspólnego, a tamci porywacze dostali po dwadzieścia lat i jeszcze siedzą, ale nigdy nic nie wiadomo. Może są jakieś związki. - Smyth wzruszył ramionami. - Dianne Czen musiała nienawidzić Johna i na pewno z wzajemnością. Wszyscy o tym wiedzieli. To samo z Kolibrem. - Roześmiał się. - W branży na Kolibra mówią też Długi Nos. Armstrong przetarł zmęczone oczy. - Może warto porozmawiać z żoną Johna, Barbarą. Miałem zamiar jutro to zrobić, ale... No, może trzeba się pośpieszyć. - Już się z nią umówiłem. Najpierw jadę do Sza Tin. Może z powodu deszczu tamtejsi kolesie coś przeoczyli. - Dobra myśl. - Armstrong popatrzył na rozmówcę niespokojnym wzrokiem. - Masz jakieś sugestie? Smyth spojrzał mu prosto w oczy. - Wiele rzeczy nie rozumiem w tym porwaniu