Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Z krzaków po przeciwnej stronie polany wypełzły ogniste zygzaki serii z broni maszynowej, wymierzone w grupę ubezpieczającą. Dokładnie według planu. Grupa szturmowa pod komendą kapitana Ramireza otworzyła ogień z prawego skrzydła. Las rozbrzmiał charakterystycznym terkotem serii z M-16, a Chavez, Vega i Ingeles nadal obsypywali cel gradem pocisków w bezpiecznej odległości od grupy szturmowej. Jeden z ukrytych w krzakach strzelców musiał dostać. Błysk ognia przy wylocie lufy zmienił nagle kierunek, mierząc na oślep w górę. Ale dwóch innych zdążyło się jeszcze odwrócić i skierować ogień na grupę szturmową, nim padli. Żołnierze strzelali teraz do wszystkiego, co się ruszało. Któryś z ugniataczy koki próbował podnieść porzucony karabin, ale nie zdążył. Inny znów wstał i być może chciał się poddać, lecz zanim podniósł ręce do góry, pierś przeszyła mu seria pocisków smugowych z drugiego kaemu. Grupa Chaveza przerwała ogień, aby pozwolić oddziałowi szturmowemu bezpiecznie wejść na zdobyty teren. Dwóch żołnierzy zajęło się dobijaniem tych, którzy ruszali się jeszcze, mimo ciężkich ran. Potem wszystko na chwilę ucichło. Wciąż syczała latarnia i oświetlała teren, lecz poza tym nie było nic słychać, prócz echa strzelaniny i świergotu rozdrażnionych ptaków. Czterech żołnierzy przeszukiwało zabitych. Reszta grupy szturmowej rozstawiła się na posterunkach wokół terenu rafinerii. Chavez, Vega i Ingeles zabezpieczyli broń, pozbierali swoje rzeczy i wyszli z ukrycia. Oczom Chaveza ukazał się przerażający widok. Dwóch wrogów jeszcze żyło, ale kres miał nadejść lada chwila. Jeden padł ofiarą karabinu maszynowego Vegi, czego efektem był rozpruty brzuch. Drugi miał niemal odstrzelone obie nogi i obficie krwawił. Medyk oddziału popatrzył na nich bez współczucia. Obaj wyzionęli ducha w ciągu minuty. Nie mieli wyraźnych rozkazów dotyczących jeńców. Nikt nie mógł amerykańskim żołnierzom zabronić zgodnie z prawem brać jeńców wojennych, a brak jednoznacznego stanowiska trapił kapitana Ramireza, lecz zrozumiał to niedomówienie. Cholernie przykra sprawa. Jednakże ci ludzie przyczyniali się do zabijania młodych Amerykanów narkotykami, a tego przecież też nie dopuszcza konwencja genewska. Parszywa sprawa, ale mówi się trudno. Poza tym mieli masę innych kłopotów na głowie. Ledwie Chavez wszedł na pobojowisko, gdy usłyszał jakiś hałas. Wszyscy zresztą słyszeli. Ktoś uciekał, prosto w dół. Ramirez wskazał na Dinga, który natychmiast rzucił się w pogoń. Sięgnął po gogle i starał się trzymać je w ręce podczas biegu, aż zdał sobie sprawę, że chyba nie warto biec w tej sytuacji. Zatrzymał się, przyłożył noktowizor do oczu i dostrzegł zarówno ścieżkę, jak i uciekiniera. Raz lepsza jest ostrożność, innym razem brawura. Instynkt podpowiedział mu, że teraz trzeba wybrać tę drugą. Chavez popędził ścieżką, zdając się na swoje umiejętności stawiania kroków po ciemku, i szybko doganiał uciekiniera. Nie minęły trzy minuty, a słyszał już, jak uciekający człowiek potyka się o zarośla i upada. Ding stanął i znów zrobił użytek z gogli. Tylko sto metrów. Krew gotowała mu się w żyłach, gdy ponownie rzucił się do biegu. Jeszcze pięćdziesiąt metrów. Uciekinier znów upadł. Ding zwolnił. Trzeba teraz bardziej uważać na hałasy, przestrzegł się w duchu. Facet i tak nie miał szans uciec. Chavez zbiegł ze ścieżki i poszedł w lewo na przełaj po prostej, poruszając się jakby pląsał tanecznym krokiem w najszybszym możliwym tempie. Co pięćdziesiąt metrów zatrzymywał się i patrzył przez gogle. Kimkolwiek był uciekinier, zmęczył się i poruszał coraz wolniej. Chavez wyprzedził go, po czym skręcił z powrotem w prawo i czekał na niego na ścieżce. Ding omal się nie przeliczył. Ledwie zdążył unieść broń, gdy wyrósł przed nim ludzki kształt. Sierżant instynktownie strzelił z trzech metrów w pierś. Z rozpaczliwym jękiem mężczyzna wpadł na Chaveza. Ding odrzucił od siebie ciało i wypalił drugą serię w pierś. Zapadła głucha cisza. - Chryste Panie! - wykrzyknął sierżant. Klęknął, by złapać oddech. Kogo on zabił? Włożył z powrotem na głowę noktowizor i popatrzył na swoje dzieło. Mężczyzna był bosy. Miał na sobie siermiężną, bawełnianą koszulę i spodnie z... Chavez zabił chłopa, jednego z tych durnych biedaków, którzy tańczyli w pulpie koki. Czy miał być z siebie dumny? Następująca zwykle po zwycięskiej operacji bojowej euforia uszła z niego jak powietrze z dziurawego balonu. Biedak, nie miał nawet butów na nogach. Handlarze wynajmowali ich do taszczenia tego świństwa na górę i płacili im gówniane pieniądze za brudną, wstrętną robotę przy wstępnej rafinacji liści koki. Miał rozpięty pasek. Gdy wybuchła strzelanina, załatwiał się właśnie w lesie i chciał tylko zwiać, ale opuszczone do połowy gacie udaremniły tę próbę. Był mniej więcej w wieku Dinga, trochę mniejszy i lżejszej budowy, ale miał pucołowatą twarz od mącznej diety miejscowych chłopów. Na tej pospolitej twarzy malował się wciąż wyraz strachu, paniki i bólu, z którym przyszła doń śmierć. Nie miał broni. Należał do dorywczych robotników. Zginął, bo znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Chavez nie miał z czego być dumny. Włączył radio. - Szóstka, tu Czoło. Załatwiłem go. Tylko jeden. - Potrzebujesz pomocy? - Nie. Poradzę sobie. - Chavez przerzucił sobie ciało przez ramię i ruszył z powrotem do celu. Wspinał się całych dziesięć wyczerpujących minut, ale to należało do jego obowiązków. Ding czuł, jak krew ofiary wycieka z sześciu ran w klatce piersiowej, zostawiając mu plamy z tyłu na koszuli. Kiedy dotarł na miejsce, ciała leżały już jedno przy drugim, przeszukane. Bilans to wiele worków z liśćmi koki, kilka niezużytych słojów z kwasem oraz w sumie czternastu zabitych, gdy Chavez zrzucił swój ciężar obok ułożonych ciał. - Co tak dyszysz? - spytał Vega. - Nie jestem taki wielki jak ty, Oso - wysapał w odpowiedzi Ding