Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zaprosiłem go, połknąłem. - Twarz wojownika spochmurniała. - I rozpocząłem zmagania. Musiałem sięgnąć do mojej własnej ciemności, zabić go z obowiązku, a nie z gniewu. Moja rasa, mój miecz, moja samotność. Byłem cieniem króla, co dodawało mi sił. Utopiłem go. Przytrzymałem jego ogień pod moimi wodami. Błagał, skamlał, aż wreszcie się poddał. Ciało zabiłem wcześniej, więc gdy w końcu rozwiał się na wietrze, zniknął na zawsze. Nie została po nim nawet iskra czarnego ognia, żeby mógł podpalić świecę. Myśleliście, że to tylko czas uczynił ze mnie ludzki wrak? Nie, na bogów! Moja słabość jest skutkiem ciężkich prób, na które sam się wystawiłem, takich jak walka z demonem. - Zmierzył wzrokiem Ashego. - Albo inni, zwłaszcza Gwylliam. Nie żałuję jednak, że tyle z siebie dałem. Nieśmiertelność to głupota. Wszystko umiera, odchodzi. Góry starzeją się i rozsypują, wyspy zanurzają w morze. Jeśli nie F’dorowie z ich nienasyconą żądzą niszczenia, znalazłby się inny szaleniec, który spętałby słońce i ściągnął je na ziemię. Wcześniej czy później życie się kończy. Ci, którzy starają się oszukać śmierć, są gorsi niż F’dorowie dążący do nicości. Achmed zobaczył, że lord Cymrian drży. - O co chodzi? - zapytał ostro. - Nie potrafię tego zrobić - wyszeptał Ashe. - Do dziś pamiętam dotyk F’dora. Czułem, jak jego palce sięgają do mojej piersi i wyrywają kawałek duszy. Nie zdołam pokonać demona. - Ja też - rzekł król Bolgów. MacQuieth spojrzał na nich uważnie. - Nawet żeby uratować żonę? Przyjaciółkę? Zarówno Achmed, jak i Ashe, milczeli. Stary wojownik potrząsnął głową. - Przykro mi. Zdradziłem wam tylko jeden sposób walki z demonem, ale dla was akurat niewłaściwy. Zapewne jesteście dobrymi królami, dobrymi ludźmi, lojalnymi wobec najbliższych i przyjaciół, władcami. Nie należycie jednak do bractwa Krewniaków. Zostaliście stworzeni do rządzenia. Krewniacy nie są władcami. Przenikają wzrokiem mrok i czas, ale mają tylko jeden cel: służbę. - Zrobię to, jeśli będę musiał - oświadczył Ashe, patrząc w ciemność, rozjaśnianą przez błyskawice. - Jeśli demon wymknie się Achmedowi w czasie rytuału Zniewolenia, zapobiegnę jego ucieczce. MacQuieth uśmiechnął się i spojrzał na Kirsdarke. - Nie sądzę, żeby to okazało się konieczne - powiedział głosem silniejszym niż do tej pory. - Nosisz magiczną broń. Nasze życie zależy od równowagi żywiołów wody, powietrza, ognia i ziemi. Naruszyć ją mogą jedynie miecze zrobione z elementów. Wykuto ich milion, ale tylko pięć zrobiły i uświęciły kochające ręce, nie jednocześnie, lecz każdy w swoim czasie. Clariona Gwiazdę Dnia wykonali w zaraniu bogów Serenowie, a zahartowało go światło gwiazd, prastara moc. Następnie powstał ognisty miecz, związany z gwiezdnym. Niestety, zaginął. Tysterisk, który nosi Michael, jest zrodzony z powietrza. Czarne płomienie może ugasić tylko wodny miecz, jeśli znajdzie się we właściwych rękach. Ziemia jest pęknięta, wiatr ulotny, zwykły ogień za słaby, więc pozostaje tylko woda. Kirsdarke to nasza broń. Achmed westchnął głęboko. - Spójrz na mnie, jeśli nie wierzysz w moc wody - powiedział MacQuieth półżartem. - Sól jest doskonałym środkiem konserwującym. Wiecie, że w głębinach morza są ryby liczące setki lat? Uwierzcie w ten miecz i w siebie. A jeśli się okaże, że przegrywacie, pamiętajcie, że wieczne życie nie zawsze jest błogosławieństwem. Jego słowa podkreślił przeciągły grzmot. 52 Ranek wstał szary i posępny. Deszcz nadal padał, dął silny wiatr, cały świat spowijała gęsta mgła napływająca znad rozhukanego morza. Achmed i Ashe jechali za MacQuiethem, zdając się na jego więź ze starym wrogiem, choć z każdą chwilą ich pewność, ale nie determinacja, słabła. Wreszcie starzec zatrzymał się na początku cypla wychodzącego daleko w morze i przywiązał konia do rachitycznego drzewka. Dwaj suwerenowie poszli za jego przykładem. Przy okazji zauważyli, że nad Gwynwood nadal wisi ciężki dym z pożarów. - Jest tutaj - powiedział cicho MacQuieth. - Bardzo blisko. Michael spojrzał w dół na dwóch żołnierzy Fergusa, wiszących na linach. - Widzicie coś?! - krzyknął. Jeden z mężczyzn pokręcił głową. - Idźcie dalej! - rozkazał zarządca. - Ona jest na dole! Wiem, że tam jest! Nic nie wiesz, tylko masz nadzieję. Głos demona ział pogardą. - Cicho! - wrzasnął Michael, drapiąc twarz paznokciami. - Przestań mnie drażnić! Dobrze. Zostawię to kobiecie. Jeśli ją znajdziesz. Nagle seneszal dostrzegł kątem oka jakiś ruch na plaży. Odwrócił głowę i zobaczył Fergusa triumfalnie wymachującego rękami. Gdy wychylił się za krawędź urwiska, wiatr przyniósł głosy dwóch żołnierzy wiszących nad poszarpanymi skałami i spienioną kipielą. - Jaskinia, milordzie! Jaskinia! - Wiedziałem! - ryknął zarządca. - Zejdźcie niżej! Patrzył w dół, wystawiając twarz na słony prysznic, gdy raptem usłyszał dziwną wibrację. Odpędził ją jak natrętną muchę, ale dźwięk był coraz głośniejszy, niemal przyprawiał o ból. Seneszal obejrzał się i pobiegł wzrokiem ku podstawie cypla. Majaczyły tam we mgle trzy postacie. Ta po lewej, ledwo widoczna, zamazana, stapiała się z ciężkim oparem równie naturalnie jak sam deszcz. Nie zauważyłby jej, gdyby nie broń, którą nieznajomy trzymał w dłoni. Miecz jaśniejący intensywnym niebieskim blaskiem. Kirsdarke! Myślałem, że zginął razem z Wyspą. Głos umilkł tak nagle, że Michael odniósł wrażenie, po raz pierwszy, odkąd zgodził się przyjąć demona, jakby był sam. Osobnik z prawej, cały odziany na czarno, wyciągał przed siebie rękę w geście zatrzymywania. W głowie Michaela nastąpił wybuch, kiedy demon wpadł w panikę i zaczął paskudnie przeklinać w języku swojej rasy. Drak! Zarządca szybko przeniósł spojrzenie na trzecią postać. Kiedyś ten człowiek musiał odznaczać się wysokim wzrostem i potężną budową, teraz był przygarbiony wiekiem. Wydawał się tak kruchy, że wiatr mógłby go zwiać z przylądka. - Nie mam czasu! - ryknął seneszal. - Precz! Achmed właśnie zaczął odprawiać rytuał Zniewolenia, kiedy Michael krzyknął: - Nie mam czasu! Precz! Wrzask go rozproszył. Drak z trudem zdusił narastający w nim ironiczny śmiech. Co za stosowne przezwisko, pomyślał. Krótki Oddech. Na nowo oczyścił umysł, uniósł lewą rękę i kolejno wezwał cztery wiatry, które nadawały rytuałowi moc. Otworzył pierwsze gardło i zaśpiewał: Bien, północny, najsilniejszy. Dźwięk odbił się echem w klatce piersiowej i pierwszej komorze serca. Achmed wyprostował palec wskazujący. W opuszku poczuł mrowienie, gdy owinął się wokół niego prąd powietrza. Jahne, południowy, najbardziej wytrwały. Przywołał go drugim gardłem, oddał mu drugą komorę serca. Wyczuł, że wokół środkowego palca okręca się następne pęto. Gdy stwierdził, że obie wibracje są czyste i silne, otworzył pozostałe dwa gardła i dwie komory. Leuk, zachodni, wiatr sprawiedliwości. Thas, wschodni, poranny, wieszczący śmierć