Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Miejsce było mi obce. Zastanowiłam się. Numer autobusu mówił, że trafiłam do Suchego Lasu. Znowu się zastanowiłam. Wybrałam kierunek, jak się okazało, prawidłowy. Warsztat Tylińskiego wyłonił się od innej strony, nieco osłonięty krzewami. Obeszłam parkan. Wszystko się tutaj zmieniło. Zamiast żwiru, ziemię pokrywał asfalt. Obok dawnego kantorku wyrósł przez ten czas biały, lekki pawilon. Nad częścią parkingową rozpinały się wiaty, a pod nimi dość długim rzędem polśniewało bogactwo karoserii. Dotrzymał słowa, ten stary drań. Ciężarówki nie miały już tutaj prawa wstępu, nawet usmolony pomocnik przebrał się w granatowy kombinezon z klapką nazwiska na piersi. Dowiedziałam się, że nazywa się Zygmunt Nowak. Pięknie. Zauważył mnie. Rzucił krzątaninę. Chciał coś krzyknąć, już otworzył usta, gdy zreflektował się i rozejrzał szybko po placu. Równie szybko umknął pod wiatę. Teraz ja się rozejrzałam. Od kantorku zbliżał się Stanisław Tyliński w eleganckim kombinezonie. - Nic tu po tobie, mała! - rzekł podszedłszy. - Ile pan zapłacił? - spytałam. - Za co? - odrzucił, już czujny. Obejrzał się za siebie. Rudowłosa narzeczona zbliżała się niespiesznie. Kierunek ruchu był całkiem czytelny. Przestraszył się. - Za co? - powtórzył. - Za milczenie. Popatrzył na mnie wrogo. Nie udawał już, że nie rozumie. - Nie musiałem. I tak by milczeli. - Opłacone milczenie jest zawsze pewniejsze - rzekłam. - Spływaj, mała! - rzucił przez zęby. - To ty odejdź, Staszku - powiedziała rudowłosa spokojnie. Stanęła twarzą do mnie. Odczekała cierpliwie, aż on odejdzie. Nie mógł jednak tak zaraz, a trzymała go tutaj nie tylko wściekłość, strach także. - Odejdź! - powtórzyła. Poszedł. Rudowłosa patrzyła za nim tak długo, aż zniknął w kantorku. Potem spojrzała na mnie bez uśmiechu, ale i bez gniewu. - Ojcostwo przestało być już ważne, prawda? - odezwała się. - Niezupełnie. - Z tym, co się wydarzyło, on nie ma już nic wspólnego. - Niezupełnie. Zamilkła. - Będzie sprawa, rozumiem - odezwała się po chwili. Znowu zamilkła. - Ale to nie on zabił - powiedziała wreszcie cicho. - Pozornie. - Przykro mi - powiedziała. - Ile wzięli za zatajenie sprawcy? - spytałam. Zaskoczyłam ją. Nie od razu odpowiedziała. - Znasz ten dom, prawda? - odrzekła. - Nie musiałby dać grosza. I tak by milczeli. - Nie wtedy, gdy sąd zarzuci im współwinę. Małoletnia dzieciobójczyni to wielka gratka dla nachalnej prasy. - To niczego już nie zmieni - powiedziała. - Stało się. - Wiem. Chcę jednak wiedzieć, za ile ją przehandlowano. Rozejrzała się po placu. Im dłużej patrzyła, tym twardszy stawał się wyraz jej twarzy. W oddali było widać Tylińskiego, jego donośny komenderujący głos dobiegał raz po raz. - Jestem już jego żoną - powiedziała wciąż się rozglądając. - Nawet gdyby zabił, nie musiałabym przeciw niemu zeznawać. Tak, jak Janina nie musi zeznawać przeciwko rodzicom. Takie jest prawo. - Nie o prawo pytam. Ile wzięli? - Wybacz - powiedziała, patrząc mi w twarz. - Nie muszę na to odpowiadać. Przykro mi. - Czyli wzięli. I nazwali to zapewne odszkodowaniem za krzywdy moralne. Ciało pominęli, są za święci. - Bo była to krzywda moralna - powiedziała. - Za to nie jest się w stanie zapłacić. Ale można pomóc w powrocie do zdrowia. - Nie każdy wraca - odrzekłam. Odwróciłam się, ruszyłam do otwartej bramy. Zatrzasnęłam ją, chociaż akurat wyładowana cegłami ciężarówka podjeżdżała do wylotu, a kierowca dawał znaki, abym bramę przytrzymała. Nie zareagowałam. Słyszałam, jak klnąc wyskakuje z kabiny i ze skrzypem otwiera ponownie wrota. Za narożnikiem przystanęłam. Przez gołe krzewy i siatkowe ogrodzenie przebłyskiwał cały ten piękny dobytek, ich i cudzy. Najdalej pojutrze wjadą tu dalsze piękne wozy pod następne, właśnie wykończane wiaty. Byłoby wprost cudownie ujrzeć któregoś dnia cały ten polakierowany majątek, jak szybuje w powietrzu z pirotechniczną wspaniałością. Byłoby to także sprawiedliwe. Stałam tam bardzo długo, zaczadzona pomysłem i równocześnie trzeźwa, nie dostrzegana przez nikogo, mając w uszach huk wybuchów, a przed oczyma fantastyczne fajerwerki. Wreszcie zawróciłam. Skróciłam sobie drogę do domu przez Park Wilsona. I to był błąd. Czatował tam na mnie. Dostrzegłam go później niż on mnie. Siedział na ławce. Nie wyszedł mi naprzeciw, co niczego nie zmieniało. Zatrzymałam się przy nim siedzącym, jeszcze cokolwiek oddalona myślami, jeszcze bez refleksu. Nie obchodził mnie ten smarkacz, wbijający się we mnie oczami. Już miałam odejść, gdy nakazał mi. - Siadaj! Nie od razu usłuchałam. - Siadaj! - powtórzył. Zajęłam miejsce obok. Milczeliśmy, on z twarzą pełną zaciekłości, ja już widząca podwójnie jasno. Już się we mnie pewne rzeczy zaczęły powoli układać w szalony obraz, bardzo szalony, ale wcale nie nierealny. - Nie ma jej w szpitalu - odezwał się. - Wyszła. - Raczej ją wywieźli - poprawiłam. - Idź do niej. Do domu! - nakazał mi. - Z całą pewnością już jej tam nie ma. - Zapytaj, gdzie jest! - Nie odpowiedzą. Wstałam. Ściągnął mnie tak raptownie w dół, że omal nie siadłam mu na kolanach. Odsunął się w panice. Roześmiałam się. Usłyszałam w śmiechu coś zgrzytliwego. - Czujesz się winien, co? - spytałam. Nie odpowiedział. - Nie spiesz się z wnioskami - powiedziałam. - W końcu to jej rodzice. - Zniszczą ją. - Już to zrobili - odrzekłam. - Nie była do was podobna! - rzekł tonem obelgi. - Zgadza się. Już to przerabialiśmy, Irek. - W jej wieku nie ma się doświadczenia - urwał, spojrzał na mnie, dorzucił jadowicie - chociaż bywają wyjątki. - Liczniejsze, niż ci się wydaje - odrzekłam spokojnie. - To także przerabialiśmy. - Nienawidzę cię. - Nie powtarzaj się